[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ANNE RICE

OPOWIEŚĆ O ZŁODZIEJU CIAŁ

TOM 2

Przekład: Anna Martynow

Tytuł oryginału: THE TALE OF THE BODY THIEF

Ilustracja na okładce: KLAUDIUSZ MAJKOWSKI

Redakcja merytoryczna: DOROTA KIELCZYK

Redakcja techniczna: ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta: ALDONA HOP

Copyright © 1992 by Annę O'Brien Rice

For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83 - 7169 - 057 - 6

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1996. Wydanie I

Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. Łódź

LALKI

W.B. YEATS

Lalka w domu lalkarza

Na kołyskę spogląda i krzyczy:

„To dla nas prawdziwa obraza”.

Lecz lalka najbardziej wiekowa,

Co, na pokaz trzymana,

Wiele już takich widziała,

Półkę ucisza w te słowa:

„Choć Złego co rzec o tym miejscu

Jest mi niezwykle trudno,

To pan nasz i pani nam tu przynoszą,

O hańbo, rzecz hałaśliwą i brudną”.

Słysząc, jak prawie zapłakał

Rozumie lalkarza żona,

Że mąż usłyszał łajdaka,

Więc przytulona,

Na ramieniu głowę mu składa

I szepcze: „Mój drogi”.

Rozdział 17

Podróż na południe okazała się koszmarem. Lotnisko, dopiero co otwarte po przerwie spowodowanej długotrwałymi śnieżycami, było zatłoczone do granic możliwości zdenerwowanymi śmiertelnikami, oczekującymi na opóźnione loty lub na przybycie swoich bliskich.

Gretchen nie próbowała powstrzymać łez, ja zresztą również. Odczuwała okropny lęk, że już mnie więcej nie zobaczy i nie zdołałem jej przekonać, że na pewno odwiedzę ją w Misji Świętej Małgorzaty w dżunglach Gujany Francuskiej. W mojej kieszeni tkwiła bezpiecznie kartka z adresem i numerami telefonów do macierzystego klasztoru w Caracas, gdzie mógłbym otrzymać dalsze wskazówki, jeżeli nie udałoby mi się samodzielnie odszukać drogi. Gretchen zdążyła już zarezerwować bilet na pierwszy etap podróży powrotnej. Odlatywała o północy.

- W taki lub inny sposób, muszę cię znowu zobaczyć! - ton jej głosu sprawił, że moje serce niemal rozsypało się na kawałki.

- Zobaczysz mnie na pewno, ma chere - odpowiedziałem. - Przyrzekam. Odnajdę cię.

Sam lot był okropnym przeżyciem. Nie stać mnie było na nic więcej, jak tylko odrętwiałe oczekiwanie, że lada chwila samolot eksploduje i moje ciało rozleci się w kawałki. Olbrzymie ilości dżinu z tonikiem nie zdołały osłabić strachu, a jeśli nawet czasem udawało mi się na parę sekund przestać myśleć o ewentualnej katastrofie, natychmiast pojawiała się obsesyjna wizja czekających mnie trudności. W dawnym apartamencie na poddaszu wieżowca, na przykład, pełno było ubrań zupełnie na mnie nie pasujących. I zawsze wchodziłem do środka przez dach. Nie miałem nawet klucza do klatki schodowej. W ogóle wszystkie klucze trzymałem w nocnej kryjówce pod cmentarzem Lafayette, w tajemnej komnacie, do której, dysponując tylko ludzką siłą, zapewne w żaden sposób się nie dostanę. Zabezpieczało ją kilka par drzwi, niemożliwych do sforsowania nawet przez cały gang śmiertelnych ludzi.

A co będzie, jeżeli złodziej ciał zdążył przede mną do Nowego Orleanu? Jeśli przetrząsnął już mój podniebny apartament i zabrał wszystkie schowane tam pieniądze? Mało prawdopodobne. Chociaż, skoro ukradł wszystkie dokumenty mojemu nieszczęsnemu agentowi w Nowym Jorku... Ach, lepiej już myśleć o katastrofie lotniczej. No i jeszcze Louis. A co jeśli go nie zastanę? Co jeśli... I w taki właśnie sposób minęła mi większość dwugodzinnego lotu.

W końcu, rycząc i klekocząc, samolot zdołał wylądować niezgrabnie w samym środku apokaliptycznej burzy. Odebrałem psa i wyrzuciwszy precz klatkę, bezczelnie wpuściłem go na tylne siedzenie taksówki. Kierowca prowadził poprzez niesłabnącą ulewę, urozmaicając drogę najniebezpieczniejszymi ewolucjami, jakie przychodziły mu do głowy, i sprawiając, iż raz po raz wpadałem w objęcia Mojo.

Kiedy wreszcie wjechaliśmy w wysadzane drzewami uliczki dzielnicy willowej, dochodziła już północ. Wielka ściana monotonnego deszczu niemal zupełnie przesłaniała stojące za żelaznymi ogrodzeniami budynki. Gdy dotarliśmy przed należące do Louisa posępne domostwo, otoczone gąszczem ciemnych drzew, zapłaciłem taksówkarzowi, złapałem walizkę i wyprowadziłem Mojo w szalejącą na dworze ulewę.

O tak, było zimno, nawet bardzo, ale to nic w porównaniu z okropnym mroźnym powietrzem Georgetown. W istocie, dzięki soczystemu listowiu gigantycznych magnolii i wiecznie zielonych dębów, nawet w tym lodowatym deszczu świat wydawał się pogodnym i znośnym miejscem. Z drugiej jednak strony nigdy jeszcze nie patrzyłem śmiertelnymi oczami na lokum równie ponure co ogromny opuszczony dom, na którego tyłach znajdowała się kryjówka Louisa.

Gdy osłaniając dłonią oczy od strumieni deszczu, wpatrywałem się przez chwilę w puste czarne okna, zawładnął mną olbrzymi irracjonalny strach, że żadna istota nie zamieszkuje tego miejsca, że oszalałem i że przeznaczone jest mi pozostać w tym ciele na zawsze.

Za moim przykładem, Mojo przeskoczył niskie żelazne ogrodzenie. Ruszyliśmy przez wysoką trawę, obchodząc resztki starego ganku i zagłębiając się w zarośnięty ogród w tylnej części posiadłości. Noc rozbrzmiewała muzyką deszczu, ogłuszającą dla moich śmiertelnych uszu. Byłem już bliski płaczu, kiedy wreszcie ujrzałem tuż przed sobą malutką chatkę, nieforemny kształt opleciony połyskującymi w ciemności mokrymi pnączami dzikiego wina.

Głośnym szeptem wymówiłem imię Louisa. Czekałem. Ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. Wydawało się, że niemal całkowicie zrujnowana budowla lada moment rozpadnie się w proch. Powoli podszedłem do drzwi.

- Louis - powiedziałem raz jeszcze - Louisie, to ja, Lestat!

Ostrożnie wstąpiłem pomiędzy sterty zakurzonych rupieci. Nic nie widziałem! Wreszcie udało mi się rozróżnić w ciemności biurko, biel leżących na nim kartek papieru, świeczkę i małe pudełko zapałek.

Trzęsącymi się rękoma spróbowałem zapalić jedną z nich; udało mi się to dopiero po kilku próbach. Przytknąłem płomyczek do knota świeczki i nagle jasne światło wypełniło pokój, rzucając blask na obity czerwonym aksamitem fotel, w którym zwykłem wcześniej przesiadywać, i liczne niszczejące w zapomnieniu sprzęty.

Przez ciało przebiegł potężny dreszcz ulgi. Dotarłem tutaj! Byłem prawie bezpieczny! I nie oszalałem. To okropne, do obrzydliwości zapchane meblami miejsce należało do mojego własnego świata! Louis przyjdzie, wkrótce będzie musiał wrócić; jest już tuż, tuż. Całkowicie wyczerpany, bezwładnie osunąłem się na fotel. Moje dłonie odnalazły łeb Mojo, głaskałem miękkie futro między uszami psa.

- Udało nam się, chłopie - mówiłem do psa. - Niedługo zapolujemy na tego łotra. Znajdziemy na niego odpowiedni sposób.

Zdałem sobie sprawę, że znowu mam dreszcze; w istocie powrócił zdradliwy ucisk w piersiach. „Dobry Boże, nie teraz” powiedziałem do siebie, „Lousie, wracaj, na miłość boską! Gdziekolwiek jesteś, przybądź natychmiast! Potrzebuję cię”.

Właśnie sięgałem do kieszeni po jedną z ligninowych chusteczek, do których zabrania zmusiła mnie Gretchen, kiedy zauważyłem postać, stojącą dokładnie po mojej lewej ręce, zaledwie o parę centymetrów od poręczy fotela. Idealnie gładka biała dłoń zbliżała się do mojego gardła. W tej samej sekundzie Mojo poderwał się i przeraźliwie, złowrogo warcząc, rzucił się do ataku.

Spróbowałem krzyknąć, ujawnić swoją tożsamość, lecz zanim udało mi się otworzyć usta, zostałem ciśnięty na ziemię. Ogłuszony szczekaniem psa, czułem podeszwę skórzanego buta na swoim gardle. Wydawało mi się, że miażdży mi kark z taką siłą, że słabe kości pękną lada moment.

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, nie mówiąc już o oswobodzeniu się. Świdrujące uszy ujadanie Mojo nagle umilkło gwałtownie i usłyszałem przytłumiony odgłos uderzającego o ziemię ciała. I rzeczywiście, poczułem ciężar psa przygniatający moje nogi. Walczyłem rozpaczliwie, ogarnięty panicznym strachem. Niezdolny już do logicznego rozumowania, wczepiłem się w przygważdżającą mnie stopę i okładałem pięścią potężną łydkę. Usiłowałem odzyskać oddech, lecz z mego gardła dobywało się jedynie chrapliwe, niearytkułowane rzężenie.

Louisie, to Lestat. To ja jestem w tym ludzkim ciele.

Stopa naciskała z coraz większą siłą. Lada chwila zdruzgocze mi kości! Byłem bliski uduszenia, nie potrafiłem jednak wydobyć z siebie choćby sylaby, mogącej uratować mi życie. Nad sobą, w ciemnościach, widziałem jego twarz - ledwo uchwytne lśnienie białej skóry, zupełnie nie przypominającej prawdziwego ciała, idealnie symetryczny układ kości; delikatna, na wpół otwarta dłoń wisiała w powietrzu w perfekcyjnym geście niezdecydowania. Głęboko osadzone oczy, żarzące się zielonym blaskiem, wpatrywały się we mnie bez cienia jakichkolwiek emocji.

Całą duszę włożyłem w jeszcze jeden milczący krzyk, lecz czy on potrafił kiedykolwiek odgadnąć uczucia swojej ofiary? Ja - tak, ale nie on! Och, Boże, przyjdź mi z pomocą; Gretchen, pomóż mi, krzyczałem całym swoim sercem.

Kiedy stopa przycisnęła mocniej, zapewne by dokonać dzieła, gdy wszystkie wątpliwości zostały ostatecznie odrzucone, gwałtownym ruchem odwróciłem głowę w prawo i rozpaczliwie wessawszy cieniutki haust powietrza, wydusiłem z ściśniętego gardła jedno ochrypłe słowo: „Lestat”, wskazując na siebie palcem.

Był to ostatni gest, na jaki zdołałem się wysilić. Dusiłem się, moje oczy przesłonił mrok, wraz z nim pojawiły się nudności. W tej samej chwili, w której ogarnęła mnie rozkoszna obojętność, nacisk na gardło ustąpił i poczułem, że toczę się po podłodze, potem usiłuję unieść na rękach, wciąż zanosząc się dławiącym kaszlem.

- Na miłość boską! - zawołałem, wypluwając słowa pomiędzy bolesnymi próbami odzyskania oddechu. - To ja, Lestat. Lestat uwięziony w tym ciele. Nie mogłeś dać mi szansy, żebym przemówił?

Zabijasz każdego nieszczęsnego śmiertelnika, jaki się zabłąka do twojej chatki? Zapomniałeś o starożytnym obowiązku gościnności, ty cholerny głupcze?! Dlaczego, do diabła, nie założysz sobie stalowej zasuwy!

Z trudem podniosłem się na kolana i wtedy ogarnęły mnie gwałtowne mdłości. Zwymiotowałem na pokrytą kurzem i brudem podłogę cuchnącą papkę strawionego jedzenia. Odsunąwszy się z obrzydzeniem, spojrzałem na Louisa, przemarznięty i nieszczęśliwy.

- Zabiłeś psa, potworze! - rzuciłem się do bezwładnego ciała Mojo. Ale nie, nie był martwy, tylko po prostu nieprzytomny. Bez trudu wyczułem zwolnione bicie jego serca. - Chwała Bogu, gdybyś to zrobił, nigdy, przenigdy bym ci nie wybaczył.

Mojo zaskowyczał cicho i poruszył lekko lewą, a potem prawą łapą. Położyłem dłoń pomiędzy uszami psa. Nic mu się nie stało. Ale co to za paskudne przeżycie! Właśnie tu, ze wszystkich możliwych miejsc, znaleźć się na samej granicy ludzkiej śmierci! Rzuciłem Louisowi wściekłe spojrzenie.

Stał bez ruchu, na jego twarzy malowało się łagodne zdumienie. Przyglądając mu się odniosłem wrażenie, że wszystko inne nagle zniknęło - gdzieś ulotniło się dudnienie deszczu, niespokojne odgłosy zimowej nocy. Po raz pierwszy spoglądałem na przyjaciela - wampira oczami śmiertelnika. Nigdy dotąd nie dostrzegłem w nim tej mrocznej, upiornej piękności. Jak ludzie patrząc na niego mogli uwierzyć, że jest człowiekiem? A jego ręce - dłonie gipsowych świętych wyłaniające się z mroku cienistych grot. I ta twarz, nie wyrażająca absolutnie żadnych uczuć; oczy, nie będące zwierciadłami duszy, lecz cudownymi, podobnymi drogim kamieniom pułapkami, w które schwytano światło.

Louisie - odezwałem się. - Stało się najgorsze. Dokonałem zamiany z Jamesem. Tylko że on nie zamierza mi oddać dawnego ciała.

Moje słowa nie wywołały w nim żadnego śladu ożywienia. Rzeczywiście robił wrażenie jakiejś straszliwej, pozbawionej życia istoty. Przerażony jego wyglądem zacząłem mówić po francusku, liczne opisy wszystkich znanych mu obrazów i szczegółów, jakie tylko potrafiłem sobie przypomnieć, w nadziei, że dzięki temu mnie rozpozna. Mówiłem o naszej ostatniej rozmowie przeprowadzonej w tym samym domu i o przelotnym spotkaniu w przedsionku katedry. Wspomniałem jego ostrzeżenie, bym nie wdawał się w dyskusje ze złodziejem ciał. Wyznałem, że nie byłem w stanie odrzucić propozycji tego człowieka i udałem się na północ, by z niej skorzystać.

Mimo to bezlitosnej twarzy Louisa nadal nie ożywiła najmniejsza iskierka emocji. Nagle zamilkłem. Mojo, cichutko skomląc, usiłował podnieść się na cztery łapy. Objąwszy prawym ramieniem szyję psa, oparłem się o niego i wciąż walcząc o każdy oddech, przemówiłem uspokajającym tonem. Już wszystko w porządku, mówiłem, jesteśmy uratowani. Nikt więcej go nie skrzywdzi.

Louis powoli przeniósł swoje spojrzenie na zwierzaka, a potem znowu na mnie. Układ jego ust stopniowo przybrał odrobinę łagodniejszy wyraz. Wyciągnął dłoń i podniósł mnie, bez najmniejszej współpracy czy choćby przyzwolenia z mojej strony.

- To naprawdę ty - powiedział głębokim, bolesnym szeptem.

- Masz cholerną rację, to ja. O mało co mnie nie zabiłeś, pomyśl tylko o tym! Ile jeszcze razy będziesz powtarzał swoją paskudną małą sztuczkę, zanim wszystkie zegary tego świata przestaną tykać? Potrzebuję twojej pomocy! A ty znowu próbujesz mnie zabić! A teraz, z łaski swojej, pozamykaj te cholerne resztki okiennic i rozpal coś na kształt ognia w swoim żałosnym kominku!

Zapadłem się z powrotem w mój fotel obity czerwonym aksamitem, ciągle jeszcze zmuszony walczyć o każdy oddech. Nagle dobiegł mnie przedziwny, jakby chłepczący dźwięk. Podniosłem oczy. Louis nadal się nie poruszył. Przyglądał mi się, jakbym był potworem. Lecz Mojo z nieugiętą cierpliwością pożerał z podłogi moje rzygowiny.

Roześmiałem się cicho z zachwytu, lecz zabrzmiało to raczej jak histeryczny chichot.

- Proszę, Louisie, ogień. Rozpal ogień - poprosiłem. - Marznę w tym śmiertelnym ciele! Rusz się!

- Dobry Boże - wyszeptał w odpowiedzi. - Cóżeś ty najlepszego zrobił!

Rozdział 18

Zegarek na moim przegubie wskazywał drugą. Szum deszczu za połamanymi okiennicami zakrywającymi okna wyraźnie osłabł. Grzałem kości przy ogniu buzującym w niewielkim ceglanym kominku, zwinięty w wyściełanym czerwonym aksamitem fotelu. Wciąż jednak wstrząsały mną ataki męczącego kaszlu i czułem, że znowu jestem paskudnie przeziębiony. Ale z pewnością lada chwila przestanie to mieć jakiekolwiek znaczenie.

Z niepohamowaną, właściwą śmiertelnym ludziom szczerością wyrzucałem z siebie swoją opowieść. Opisałem po kolei wszystkie bez wyjątku przerażające, oszałamiające wypadki, poczynając od rozmowy z Raglanem Jamesem, a kończąc na smutnym pożegnaniu z Gretchen. Powtórzyłem nawet moje sny o Claudii, o malutkim szpitaliku sprzed tylu lat i fantazyjnym salonie naszego osiemnastowiecznego apartamentu hotelowego. Mówiłem o uczuciu straszliwej samotności, jakiego doznałem kochając się z Gretchen, bowiem zdawałem sobie sprawę, że w głębi serca żywi ona przekonanie, iż jestem szaleńcem i że tylko dlatego obdarzyła mnie swoją miłością. W najlepszym wypadku miała mnie za błogosławionego, przynoszącego szczęście idiotę.

Zresztą to wszystko należało już do przeszłości. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie należy szukać złodzieja ciał. Ale trzeba go znaleźć. Lecz żeby rozpocząć pościg, musiałem najpierw znowu stać się wampirem, wpompować w to wysokie, silne ciało nadprzyrodzoną krew.

Louis nie mógł przekazać mi zbyt wiele mocy, lecz chociaż wciąż słaby jak na wampira, stanę się jakieś dwadzieścia razy potężniejszy niż teraz. Może zdołam przywołać na pomoc innych, a wtedy kto wie, jakie umiejętności posiądę. Kiedy już moje ciało przejdzie przeobrażenie, powinienem w pewnym stopniu odzyskać swój telepatycznie oddziałujący głos. Mógłbym poprosić o pomoc Mariusa albo spróbować wezwać Armanda, lub nawet Gabrielle - o tak, moją ukochaną Gabrielle - bowiem teraz nie będzie już istotą słabszą ode mnie i zdoła usłyszeć moje wołanie, co w zwyczajnym stanie rzeczy, że tak to ujmę, byłoby niemożliwe.

Louis siedział przy swoim biurku, jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność, niepomny na przeciągi, a jakże, i bębnienie deszczu o okiennice; w milczeniu słuchał mojej opowieści. Z wyrazem bolesnego zdumienia na twarzy przyglądał się, jak wstaję z fotela i bezładnie przeskakując z tematu na temat, rozpoczynam nerwowy marsz - tam i z powrotem - po pokoju.

- Nie potępiaj mnie za moją głupotę - błagałem. Raz jeszcze wspomniałem o ciężkiej próbie, którą przeszedłem nad pustynią Gobi i o mojej dziwnej rozmowie z Davidem, a także o jego wizji w paryskiej kafejce. - Zrobiłem to, będąc w stanie skrajnej rozpaczy. Wiesz przecież dlaczego. Nie muszę ci wyjaśniać. Ale teraz trzeba to odwrócić.

Kaszlałem niemal bezustannie, co chwila wycierając nos w jedną z tych żałosnych ligninowych chusteczek.

- Nie wyobrażasz sobie, jaką straszliwą odrazę budzi we mnie pobyt w tym ciele - wyznałem. - A teraz proszę, uczyń to szybko, ze swoją największą zręcznością. Nie robiłeś tego od setek lat, chwała Bogu. Nie roztrwoniłeś mocy. Nie potrzebujemy żadnych przygotowań. Kiedy odbiorę mu swoją postać, wcisnę go w to ciało i spalę na popiół.

Louis nie odpowiedział.

Znowu zerwałem się na nogi i podjąłem nerwową wędrówkę po pokoju, tym razem, żeby się rozgrzać, a także, ponieważ niespodziewanie ogarnął mnie okropny lęk. W końcu za chwilę miałem umrzeć i narodzić się na nowo, podobnie jak to się stało przeszło dwieście lat temu. Ach, to przecież nie będzie bolało. Nie, żadnego cierpienia... tylko te trochę przykre dolegliwości, będące niczym w porównaniu z bólem w klatce piersiowej, który dręczył mnie teraz, z drętwieniem zziębniętych rąk i stóp.

- Louisie, na miłość boską, pospiesz się - ponagliłem go. Zatrzymałem się, żeby mu się przyjrzeć. - O co chodzi? Co się z tobą dzieje?

- Nie mogę tego zrobić - powiedział bardzo cicho. W jego głosie brzmiało niezdecydowanie.

- Co?!

Gapiłem się na niego, usiłując zrozumieć, co ma na myśli; jakie, na Boga, może mieć wątpliwości; cóż za ewentualne trudności będziemy musieli usunąć. I nagle zdałem sobie sprawę, że w jego wąskiej twarzy zaszła budząca grozę zmiana - gładkość zniknęła bez śladu, ustępując doskonałej masce żalu. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, iż patrzę wzrokiem śmiertelnej istoty. Ledwo dostrzegalne czerwone migotanie przesłaniało jego zielone oczy. Faktycznie cała postać, na pierwszy rzut oka tak potężna i przytłaczająca, nieznacznie drżała.

- Nie zrobię tego, Lestacie - powtórzył, wkładając w te słowa całą duszę. - Nie mogę ci pomóc!

- Co ty mówisz, na Boga! To ja cię stworzyłem. Istniejesz dzisiejszej nocy tylko dzięki mnie! Kochasz mnie, sam to powiedziałeś. Oczywiście, że mi pomożesz.

Podskoczyłem do niego i gwałtownie przechyliwszy się przez biurko, spojrzałem mu prosto w twarz.

- Louisie, odpowiedz mi! Co to znaczy, że nie możesz tego zrobić?!

- Och, nie winię cię za to, co się stało. Naprawdę. Ale czy nie rozumiesz, co uczyniłeś? Lestacie, udało ci się. Narodziłeś się na nowo jako śmiertelny człowiek.

- Louisie, nie pora, żeby bawić się w sentymenty. Nie wykorzystuj przeciwko mnie moich własnych słów. Myliłem się!

- Nie, nie myliłeś się.

- Co próbujesz mi powiedzieć? Tracimy czas. Muszę złapać tego potwora! On ma moje ciało.

- Lestacie, inni się nim zajmą. Być może już to zrobili.

- Już to zrobili! Co masz na myśli?

- Czy nie wydaje ci się, że doskonale wiedzą o całym zajściu? - Louis był bardzo zmartwiony, ale także wściekły. Jego plastyczna twarz w niesamowity sposób przez moment wyrażała ludzkie uczucia, by po chwili wygładzić się znowu.

- Jakim cudem coś takiego mogłoby się zdarzyć się bez ich wiedzy? - wydawał się błagać mnie, bym to zrozumiał. - Mówiłeś, że ów Raglan James jest czarownikiem? Nikt taki nie może umknąć uwagi równie potężnych istot jak Maharet czy jej siostra; jak Khayman, Marius czy nawet Armand. Zresztą, cóż za nieudolny czarownik z niego. Jak mógł zamordować twojego agenta w tak brutalny, krwawy sposób? - Potrząsnął głową i niespodziewanie zakrył usta dłońmi. - Lestacie, oni wiedzą! Muszą wiedzieć. Bardzo możliwe, że zdążyli już unicestwić twoje ciało.

- Nie zrobiliby tego.

- Jesteś pewien? Wręczyłeś temu demonowi narzędzie zniszczenia.

- Ale on nie potrafił się nim posługiwać! To miało trwać tylko trzydzieści sześć godzin ludzkiego czasu! Louisie, jakkolwiek by było, musisz dać mi swoją krew. Wymówki zachowaj na później. Dokonaj na mnie Ciemnej Sztuczki, a wtedy na pewno znajdę odpowiedzi na wszystkie wątpliwości. Marnujemy bezcenne minuty i godziny.

- Nie, Lestacie. Nie marnujemy. To właśnie chcę powiedzieć! To nie złodziejem ciał powinniśmy się teraz zająć, lecz tym, co się dzieje z tobą - z twoją duszą - w tym nowym ciele.

- W porządku. Jak chcesz. Ale najpierw przekształć to ciało na powrót w wampira.

- Nie mogę. Lub mówiąc ściślej, po prostu tego nie zrobię.

Rzuciłem się na niego. Nie zdołałem się powstrzymać. W jednej chwili schwyciłem za klapy pokrytego kurzem, parszywego czarnego płaszcza Louisa. Szarpałem tkaninę, pragnąc ściągnąć go z fotela i rozszarpać na kawałki, ale on nawet się nie poruszył. Przyglądał mi się łagodnym, smutnym wzrokiem. Targany bezsilną furią, puściłem jego płaszcz i wytężając wszystkie siły, spróbowałem uciszyć zamęt w głowie.

- To niemożliwe, żebyś mówił poważnie! - przemawiałem do Louisa błagalnie, oparłszy się dłońmi o biurko, przy którym siedział. - Jak śmiesz mi tego odmawiać?

- Zrozum, iż naprawdę cię kocham! - poprosił głosem drżącym od wzbierających uczuć. Na jego twarzy malował się głęboki, dramatyczny smutek. - Nie uczynię tego w żadnym wypadku - obojętne, jak straszliwe nieszczęścia cię dosięgły; jak gorąco mnie błagasz; jak wstrząsający obraz okropnych wypadków zdołasz przede mną roztoczyć. Bowiem nic na świecie nie może mnie skłonić do stworzenia jeszcze jednego z nas. Ale ty wcale nie jesteś w rozpaczliwej sytuacji! Nie przytrafiła ci się żadna straszliwa katastrofa! - potrząsnął głową, przez moment zbyt wzruszony, by mówić dalej. - Wyszedłeś z tego tryumfalnie, jak to tylko ty potrafisz.

- Och nie, nic nie rozumiesz...

- Owszem, rozumiem. Czy mam siłą postawić cię przed lustrem? - powoli podniósł się zza biurka i stanął ze mną twarzą w twarz. - Czy muszę siłą nakazać ci, żebyś usiadł i zastanowił się spokojnie nad nauką płynącą z opowieści, którą usłyszałem z twoich ust? Lestacie, udało ci się spełnić nasze marzenie! Jak możesz tego nie dostrzegać? Urodziłeś się na nowo, znów zaistniałeś jako śmiertelny człowiek. Piękny i silny mężczyzna!

- Nie - odpowiedziałem, odsuwając się od niego. Pokręciłem przecząco głową, błagalnie składając ręce. - Jesteś szalony. Nie wiesz, co mówisz. To ciało budzi we mnie wstręt! Nie cierpię być człowiekiem. Louisie, jeśli masz w sobie chociaż odrobinę litości, odsuń na bok te bałamutne iluzje i wysłuchaj mnie!

- Wysłuchałem cię. Słyszałem już wszystko, co masz do powiedzenia. Dlaczego nic do ciebie nie dociera? Lestacie, zwyciężyłeś! Pozbyłeś się tego koszmaru. Powróciłeś do życia.

- Jestem nieszczęśliwy! - wykrzyczałem mu w twarz. - Nieszczęśliwy! Na Boga, co mam zrobić, żeby cię o tym przekonać?

- Nic nie możesz zrobić. To ja muszę cię przekonać. Jak długo żyjesz w tym ciele? Trzy? Cztery dni? Traktujesz swoje drobne dolegliwości jak śmiertelne schorzenia; mówisz o fizycznych ograniczeniach, jakby były złośliwą karą odbierającą ci swobodę ruchów. A jednak, pomimo całego twojego nieustannego narzekania, to ty sam pokazałeś mi, że powinienem ci odmówić! Błagałeś, abym odprawił cię z kwitkiem! Lestacie, po co opowiedziałeś mi historię Davida Talbota i jego obsesyjnej teorii o Bogu i Szatanie? Dlaczego powtórzyłeś wszystkie słowa tej zakonnicy, Gretchen? Po co opisałeś szpitalik, który oglądałeś w swoich snach? Och, wiem doskonale, że tak naprawdę to nie Claudia przyszła do ciebie. Nie twierdzę, iż to Bóg postawił Gretchen na twojej drodze. Lecz przecież kochasz tę kobietę. Sam przyznałeś. Ona czeka, żebyś do niej powrócił. Mogłaby cię poprowadzić poprzez niewygody i cierpienia śmiertelnego życia.

- Nie, Louisie, zrozumiałeś to wszystko na opak. Nie chcę, żeby była moją przewodniczką. Nie chcę tego śmiertelnego życia!

- Lestacie, czy nie potrafisz dostrzec, iż dano ci szansę? Czy nie widzisz przed sobą ścieżki prowadzącej do światłości?

- Oszaleję, jeśli natychmiast nie przestaniesz wygadywać takich rzeczy...

- Cóż może każdy z nas uczynić, żeby odpokutować swoje grzechy? Przecież to właśnie ciebie, Lestacie, to pytanie prześladowało bardziej niż kogokolwiek.

- Nie, nie! - Zamachałem przed sobą rękoma, jakbym chciał powstrzymać pędzący na mnie wóz wyładowany po brzegi tą szaloną filozofią. - Nie, uwierz mi, błędnie rozumujesz! To straszliwe kłamstwa.

Louis odwrócił się do mnie tyłem; znowu rzuciłem się na niego, tracąc panowanie nad sobą. Chciałem złapać go za ramiona i dobrze nim potrząsnąć, lecz zanim zdążyłem się zorientować, niezauważalnym dla mnie gestem wcisnął mnie z powrotem w fotel.

Leżałem na poduszkach kompletnie oszołomiony, bolała mnie skręcona kostka. Po chwili zwinąłem w pięść palce prawej ręki i z całej siły uderzyłem nią w otwartą lewą dłoń.

- Och nie, nie, proszę, tylko bez kazań. Nie teraz - byłem bliski płaczu. - Nie chcę żadnej drętwej mowy i pobożnych zaleceń.

- Wracaj do niej - powiedział Louis.

- Zwariowałeś!

- Pomyśl tylko... - ciągnął dalej, jakbym się w ogóle nie odzywał. Stał teraz odwrócony do mnie plecami, wpatrując się w okno na przeciwległej ścianie; ciemna sylwetka ostro odcinająca się od płynnego srebra deszczu. Mówił cichym głosem, niemal nieuchwytnym dla ucha: - ...o tych wszystkich latach nieludzkiego nienasycenia, złowrogiej, bezlitosnej żarłoczności. A teraz zaczynasz nowe życie. Czeka na ciebie mały szpitalik w dżungli, gdzie mógłbyś pewnie uratować jedno ludzkie życie za każde, które do tej pory zabrałeś. Och, jacy aniołowie stróże opiekują się tobą? Dlaczego okazali ci tyle miłosierdzia? A ty przychodzisz do mnie błagać, abym wprowadził cię z powrotem w ten koszmar, mimo że każde twoje słowo potwierdza cudowność wszystkiego, przez co przeszedłeś i co zobaczyłeś.

- Odsłoniłem przed tobą duszę, a ty wykorzystujesz to przeciwko mnie!

- Nieprawda, Lestacie. Staram się tylko sprawić, żebyś sam w nią wejrzał. Prosisz mnie, żebym odesłał cię do Gretchen. Może jestem jedynym aniołem stróżem, jakiego masz? Może tylko ja mogę przypieczętować twoje przeznaczenie?

- Ty nędzny sukinsynu! Jeżeli natychmiast nie dasz mi krwi...

Odwrócił się na pięcie, ukazując mi swoją upiorną twarz z szeroko otwartymi oczami, rozświetloną tak nienaturalnym pięknem, iż niemal odrażającą.

- Nie uczynię tego. Ani dzisiaj, ani jutro, ani nigdy. Wracaj do niej, Lestacie. Żyj swoim śmiertelnym życiem.

- Jak śmiesz podejmować za mnie decyzję! - Zerwałem się na równe nogi. Skończyłem już z jęczeniem i błaganiem.

- Nie zbliżaj się do mnie więcej - powiedział tonem cierpliwego tłumaczenia. - Jeżeli nie posłuchasz, będę musiał ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl