[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fleming Ian
Casino Royale
Wstęp do Jamesa Bonda
Anthony Burgess
Można chyba śmiało powiedzieć, że James Bond ma w sobie materiał
na nieśmiertelność. Pierwszy raz pojawił się w powieści
Casino Royale
w 1953 roku i ludzie, urodzeni w tym roku, zdążyli osiągnąć wiek średni.
Czyli że James Bond jest już na świecie dość długo, ażeby zyskać coś
z postaci klasycznej i prawdopodobnie okaże się w końcu jednym z
wielkich mitów XX stulecia. Wprawdzie nie stal się tak uniwersalny jak
Sherlock Holmes, bo z natury rzeczy odtrąciły go kraje bloku sowieckie-
go, lecz intryguje nas tak samo jak Sherlock Holmes: twardy, olśniewa-
jący pomysłowością i pełen sprzeczności. W dodatku jest mężczyzną
pełniejszym niż Holmes: uwielbia kobiety, podczas gdy Holmes podzi-
wiał tylko jedną i nawet nie miał okazji powiedzieć jej o tym. Holmes,
choć na pozór tak ascetyczny, zażywa kokainę, podczas gdy jedynym
nałogiem Bonda są cygara Morland Special w potrójnej złotej opasce.
Holmes' to pewnego rodzaju dekadent posługujący się rygorystyczną
logiką w służbie prawa, w czym kryje się swoista sprzeczność. Bond ma
w sobie potężny zastrzyk purytaństwa i zdolność brzydzenia się sobą,
która kłóci się z amoralnością jego morderczego zajęcia i towarzyszą-
cych mu kompensacji zmysłowych. Upodabnia ich głównie to, że nie są
typowymi Anglikami. Sherlocka Holmesa powołał do życia Irlandczyk
wychowany przez Jezuitów i po studiach medycznych w Edynburgu. Jego
zdolność rozumowania jest bardziej kontynentalna niż brytyjska. James
Bond jest pól Szkotem, a pól francuskim Szwajcarem, z których to
składników jeden tłumaczy zarówno jego żyłkę purytańską, jak i dar
granitowej wprost wytrzymałości, a drugi zapewnia mu biegłość w języ-
kach francuskim i niemieckim, w jeździe na nartach, jak również czyni
z niego miłośnika win i smakosza.
Holmes nie ma nic ze swojego twórcy, podczas gdy uzdolnienia,
temperament i kariera Bonda czyniÄ… go poniekÄ…d wyidealizowanym
portretem człowieka, który dopiero w podeszłym wieku 42 lat zdecydo-
wał się na pisanie popularnych powieści.
łan Fleming miał w sobie krew szkocką i nie był całkiem bez winy,
jeśli chodzi o Bondowską skłonność do wygadzania sobie: Martini z
wódką „porządnie utrzęsione a nie zamieszane", ogromna konsumpcja
cygar Morland Special, podrywanie cudzych żon raczej na zimno, szybki
samochód, gra o wysokie stawki w bakarata. Wywodził się z klas
wyższych: szkoła w Eton i świetne osiągnięcia sportowe, krótki pobyt na
akademii wojskowej w Sandhurst, studia językowe na uniwersytetach
w
Genewie i w Monachium. Jako dziennikarz Agencji Reutera już w 1933
roku, mając dwadzieścia pięć lat, dowiedział się coś niecoś o świecie
wywiadu i kontrwywiadu, obsługując moskiewski proces sześciu inżynie-
rów brytyjskich oskarżonych o działalność szpiegowską. Podczas II
wojny światowej był w Admiralicji asystentem Szefa Wywiadu Floty i
zakończył ją w randze komandora: identycznie jak Bond. Zanim jego
powieści stały się bestsellerami, był dyrektorem zagranicznym przedsię-
biorstwa prasowego Kemsley Ńewspapers. Ważne jest i trzeba pamiętać,
że jak Daniel Defoe, tak i Fleming był dziennikarzem wcześniej niż
beletrystÄ…, i to dobrym dziennikarzem. Åšwiadczy o tym w jego powieÅ›-
ciach klarowny styl, trafność obrazowania, czujne oko na szczegół, żywe
interesowanie się polityką światową z jednej strony, a z drugiej
fascynacja drobiazgami życia codziennego. Ponieważ jest autorem
bestsellerów, łatwo się zapomina, jak wybitnym pisarzem jest łan
Fleming w prozie angielskiej.
To prawda, że tytuł Jamesa Bonda do nieśmiertelności wiele
zawdzięcza, u szerokich rzesz jego odbiorców, tym filmom,
które ciągle kręci się na tle jego przygód. Wykonawcy personifikujący
go na ekranie starzeją się i trzeba ich zastępować młodszymi, istnieje
też nieprzeparta skłonność do tego, aby tematykę i atmosferę tych
filmów czynić nie tylko nowoczesną, ale nawet z lekka wyprzedzającą
nasze czasy. W którymkolwiek dzieje się to roku, mniej więcej
bieżącym, komandor Bond jest zawsze u szczytu swej sprawności
bojowej, co już się ociera o absurd. Choćby nawet Bond był o dziesięć
łat młodszy niż jego twórca, urodzony w 1908 roku, i tak byłby teraz
człowiekiem starym i szykującym się, być może, do odejścia na
emeryturę ze stanowiska takiego jak M, a wyczyny jego należałyby do
przeszłości, w której Zimna Wojna była groźniejsza niż obecnie; kiedy
nie było groźne wypalanie sześćdziesięciu papierosów dziennie; i gdy
zalety imperialnego konserwatyzmu (których najlepszym wzorem był M
i których 007 również się nie wypierał) dodawały smaku działaniom
ludzi zatrudnionych w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Z twarzy
Bond często bywa porównywany do kompozytora
Star Dust,
piosenki
będącej szlagierem lat 1920-tych, zwanego Hoagy Carmichael, tylko że
dla co młodszych czytelników i to nazwisko warto by już zaopatrzyć w
przypisek. Bond należy do historii; to są powieści historyczne.
Sir John Fałstaff wykręcał się od walki w domowych
zamieszkach za panowania Henryka IV, lecz to nie ujęło mu
nieśmiertelności. Tak i James Bond tkwi w przeszłości, lecz jego
zajadłość i brawura są ponadczasowe.
Musimy jednakże coś wiedzieć o tej przeszłości, z której się
począł. Kiedy ukazało się w 1953 roku
Casino Royale,
było w nim zawarte przesłanie do narodu brytyjskiego. Twardy, mężny,
choć nie zimna ryba i nie asceta, James Bond przypominał swym
czytelnikom o cnotach, które jakby stracili. W osiem lat po
zakończeniu II wojny światowej epoka bohaterów, którzy zbudowali i
utwierdzili imperium brytyjskie, należała już dawno do przeszłości.
Teraz ją zastąpiły intrygi i kłótnie supermocarstw, w których Wielkiej
Brytanii pozostała jedynie rola widza. Była to sytuacja upokarzająca.
Wywiad brytyjski okazywał się nieudolny i pogardliwie traktowany
przez CIA. Do żywego dopiekł skandal z pedałami, którzy zdradzili i
przeszli na stronę wroga. Fleming potrafił wyśnić system wywiadu o
wiele bardziej niebezpieczny i pomysłowy od tego, jaki dopuszczała
rzeczywistość, i obsadzić go nowym typem agenta „uprawnionego do
zabijania". Respekt ze strony Ameryki i lęk ze strony Sowietów,
otaczające tę wymarzoną postać, przylgnęły do zatrudniającej go służby
i przenosiły się z natury rzeczy na Wielką Brytanię. Istniał więc
patriotyczny motyw ukryty za pierwotną intencją Fleminga, którą było
dostarczanie rozrywki.
Profesorowie onomastyki zapewne ślęczą już nad nazwiskiem Bonda.
Nie ma w nim aluzji do opętania seksualnego jak
W niewoli uczuć
Somerseta Maughama, jest jednak sugestia więzi
z czymÅ›: czy to honor?
ojczyzna? czy abstrakcyjna cnota? W rzeczywistości Fleming wybrał to
nazwisko dlatego, że brzmi ono dosyć potulnie, bez żadnej agresji;
zapożyczył je od autora klasycznej monografii o ptakach wysp Kara-
ibskich. Ten prawdziwy James Bond aż do niedawna kwitował ze
starczym, dobrodusznym humorem żarty celników pytających: gdzie
ukrył swoją Berettę? Jeszcze inne zapożyczenie zdradza mola książkowe-
go we Flemingu (który był wielkim bibliofilem): służbowy numer Bonda
zawdzięcza coś opowiadaniu Kipłinga o kolejach amerykańskich, gdzie
nosi go żółtodzioba lokomotywa; pod tym samym numerem znany był
John Dee w roli ,,oczu" królowej Elżbiety I pracujący dla wywiadu
angielskiego przeciwko Hiszpanom. W powieściach o Bondzie zawsze
trafi się coś ekstra i głębszego: wiedza historyczna, dziwne książki o
technice szulerskiej lub o magii na Haiti, folklor, który bez kwestii
przyjmujemy na wiarę: czy stosunek płciowy rzeczywiście zaostrza
wzrok strzelca? czy to prawda, że homoseksualista nie umie gwizdać?
Fleming był większym erudytą, niż pozwalał to sobie na ogól okazywać.
Na technologii w jego opowieściach można polegać, tak samo jak na
geografii. Jego czytelnicy z początku zakładali, że Smiersz to własny
wymysł autora i zaskoczeni byli dowiadując się, że bynajmniej.
Ta dbałość o precyzję szczegółu, wcale nie typowa dla zwykłych
twórców rozrywkowych, jest pokrewna temu, co James Joyce określa
jako „rozkosz opisywania": pasji zauważania, w co ludzie są ubrani,
jakie mają blizny i kurzajki, palce nieregularnej długości, dziwny kształt
szyi albo czaszki. Dokładność, z jaką Fleming opisuje ból, tortury,
śmierć zapewniła mu opinię sadysty, czy nawet pornografa przemocy,
jednak nie ma w tym lubowania siÄ™, tylko pewnego rodzaju dziennikarska
rzetelność. Fleming przyznawał się, że uwielbia kształty kobiece, i
przekazał tę cechę swemu bohaterowi. Dziewczyny w filmach o Bondzie
skłonne są (może z jedynym wyjątkiem bohaterki
On Her Majesty's
Secret Service
czyli
W tajnej służbie,
którą zagrała Diana Rigg) być
jedynie ożywionymi egzemplarzami fałdy centralnej. W książkach są
natomiast wiarygodne i sympatyczne dzięki skazie, która każdą z nich
uczłowiecza: czy to złamany nos, czy lekkie utykanie, a
najczęściejtraumatyczny rys urazu psychicznego lub osobistego
poczucia winy. Niewątpliwie są czymś więcej niż ich figura.
Co się tyczy owych kolosalnych złoczyńców, jak Sir Hugo Drax,
Doktor No, Blofeld, Goldftnger (znów przykład chytrej erudycji
Fleminga:
goldfinger
czyli
złotopalczyk
to nie tylko palec serdeczny
od złotej obrączki, lecz i anglosaska jednostka monetarna): owszem,
naciągają miarę łatwowierności, ale nieznacznie. Złych olbrzymów z
baśni nie trzeba poddawać psychoanalizie, jednak spryt Fleminga
przejawia się w tym, że Drax ma odsmoktania kciuka rozstęp między
zębami, a Dr No przemieszczone serce: paranoja ma zwykle jakiś
powód. W filmach godzimy się z tym, że łotrostwo jest z lekka farsowe,
a same łotry stają się jakby narządem swej technicznej pomysłowości
w służbie mordu i ludobójstwa; ale w książkach pomysłowość ta jest
zawsze prawdopodobna, technologia względnie prymitywna, sny o
potędze zaś raczej skromne jak na czasy Hitlera i Stalina. Te filmy,
coraz bardziej i bardziej oparte na kantmaszynkach, coraz mniej
ciekawe psychologicznie, są groteskowymi parodiami powieści, a
filmowa wersja
Casino Royale
to wręcz haniebne zniekształcenie
pełnej napięcia, zacnej opowieści, która nie podpiera się ani odrobiną
fantastycznej niesamowitości.
Koniecznie trzeba, moim zdaniem, podkreślić fakt, że oprócz tych
najwcześniejszych filmów, których skromny budżet
nie pozwalał na zbytek ekstrawagancji, James Bond stworzony przez
Fleminga wykazuje tylko nominalne związki z obleśnie łypiącymi z
ukosa bohaterami ekranu. Dotyczy to również tytułów: co wspólnego
ma film
Octopussy
z błyskotliwym opowiadaniem, w którym Bond
pełni rolę całkiem marginesową? Fleming co prawda zabronił
adaptacji filmowej
The Spy Who Loved Me
czyli
Moja miłość to
agent,
nie usprawiedliwia to jednak faktu, że przylepiono ten sam tytuł
do bardzo nie-Flemingowskiej paciajki.
Najwyższy czas, aby miłośnicy tych filmów sięgnęli znów do
książek i do podziwiania ich zalet literackich.
Ja wiem, niektórzy w ogóle zaprzeczą, jakoby Fleming był twórcą
literatury artystycznej: te same snoby estetyczne, co
Sherlocka Holmesa też nie zaliczą do literatury. Jednak w definicji
literatury jako posługiwania się językiem w celu dostarczania
cywilizowanej przyjemności niewątpliwie mieści się to, co starali się
osiągnąć Conan Doyle i Fleming. Żaden nie chciał być Balzakiem lub
Henry Jamesem: obaj koncentrowali się na dość niskim gatunku i
doskonalili go. I obaj uważali, tak samo jak Shakespeare, że
beletrystyka (dramat czy opowieść) powinna przedstawiać dobrze
narysowane postaci w ciekawych sytuacjach.
Gatunek powieści szpiegowskiej (co zawdzięczamy głównie
Flemingom) jest dla naszego wieku tym samym, czym tragedia
krwi była dla pierwszej epoki Elżbietańskiej. Fleming zmarł
przedwcześnie w 1964 roku, w którym to roku świat celebrował
czterechsetną rocznicę urodzin Szekspira: i wydawało się stosowne
przejrzeć na świeżo jego twórczość i odnaleźć w niej pewnego rodzaju
smak renesansowy. Ten smak przeciwstawił się socjalistycznej
surowości lat pięćdziesiątych, a jeszcze nie podpisał się pod
rozwiązłością lat sześćdziesiątych. Jest to smak powściągliwie
kontrolowany: uczta zmysłów jest nagrodą za niebezpieczny trud
podejmowany na rzecz wolnego świata. Jeśli zdarza się Bondowi
stawić do roboty na kacu, to nigdy nie zabraknie emerytowanego
admirała M, który go przywoła do starych cnót karności i trzeźwości. Co
zapamiętujemy z tych książek, to nie tyle ich fabuły i kontakty
seksualne (nigdy nie przedstawiane wprost, zawsze nakreślone z po-
wściągliwością godną Szkota i dżentelmena), ile tę spokojną radość
życia: szybki samochód, Martini z wódką wedle dokładnego przepisu,
obiad i partia brydża w klubie Blades, firmowe nazwy najlepszych
kosmetyków, niedokładnie rozdzielone i przez to uwodzicielskie włosy
pięknej dziewczyny. Uciechy tym bardziej dojmujące, że ulotne: śmierć
może w każdej chwili dopaść 007. Jeśli do zadań artysty należy
uwydatnianie życia, to nikt nie może odmówić Flemingowi miana
artysty. A co do Jamesa Bonda, pozostanie on z nami na zawsze: prawie
że nieśmiertelny, nie całkiem Szekspirowski, ale przykładnie neo-
Ełżbietański bohater, jakiego nam potrzeba.
Anthony Burgess
Lugano 1987
1
Tajny agent
Zapach, dym i pot kasyna o trzeciej nad ranem mogą przyprawić
o mdłości. Wtedy erozja duszy wywołana przez ostry hazard, ta
mieszanina zachłanności, lęku, napięcia nerwowego, staje się nie do
zniesienia i rozbudzone zmysły ogarnia wstręt.
James Bond poczuł się nagle zmęczony. Zawsze od razu wiedział,
kiedy jego ciało czy umysł mają dość i zawsze się do tego stosował. To
pomagało mu zwalczać poczucie nieświeżości i otępienie zmysłów
prowadzące do błędów.
Wycofał się niepostrzeżenie od stołu, przy którym grał w ruletkę i
podszedł na chwilę do mosiężnej poręczy, która na wysokości piersi
otaczała stół najwyższych stawek w
salle privee.
Le Chiffre ciągłe grał i najwyraźniej wygrywał. Leżał przed nim
bezładny stos nakrapianych żetonów po 100 tysięcy. W cieniu,
rzucanym przez jego grube lewe przedramię, przycupnęła dyskretnie
kupka dużych, żółtych, po pół miliona franków.
Przez jakiś czas Bond obserwował ten dziwny, wyrazisty profil, a
potem wzruszył ramionami dla odwrócenia myśli i odszedł.
Barierka otaczajÄ…ca
caisse
sięga do podbródka, a
caissier,
będący
zwykle tylko niższym urzędnikiem bankowym, siedzi na stołku i sięga
w stosy banknotów i żetonów. Te ułożone są na półkach za barierką
ochronnÄ…, na poziomie krocza.
Caissier
ma do obrony krótką pałkę i
pistolet, więc przesadzić barierkę, zgarnąć trochę banknotów,
skoczyć z powrotem, a następnie wydostać się z kasyna korytarzami i
przez drzwi byłoby niemożliwe. A kasjerzy na ogół pracują po dwóch.
Bond zastanawiał się nad tym, odbierając plik banknotów po 100
tysięcy franków, a potem pliki po 10 tysięcy. Inną częścią umysłu
wyobraził sobie jutrzejsze, regularne, poranne zebranie rady kasyna.
Monsieur Le Chiffre wygrał 2 miliony. Grał w to, co zawsze. Panna
Fairchild wygrała przez godzinę milion i wyszła. W ciągu jednej godziny
monsieur
Le Chiffre stracił do niej trzy pule, po czym wyszła. Grała
chłodno.
Monsieur le Vicomte
de Villorin wygrał w ruletkę milion
dwieście. Dawał maksymalne stawki na pierwszy i ostatni tuzin. Miał
szczęście. Następnie ten Anglik, Mister Bond, przez dwa dni zwiększył
swoje wygrane do równych trzech milionów. Grał przy piątym stole,
systematycznie zwiększając stawkę na czerwone. Duclos,
chefde partie,
ma szczegóły. Zdaje się, że jest wytrwały i gra o maksymalne stawki.
Dopisuje mu szczęście. Nerwy ma chyba mocne. Na tym
soiree
zyskaliÅ›-
my
x
na chernin-de-fer, na bakaracie
y, z
na ruletce. Gra w
boule
znów nie
cieszyła się popularnością, ale wciąż zarabia na siebie.
—
Merci, Monsieur Xavier.
—
Merci, Monsieur le President.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl