[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->TIM PARKSIGRAJĄC Z LOSEMTytuł oryginału:Cara MassiminaKrólestwa myśli, filozofii i ducha chwieją się i upadają w zetknięciu z tym, conienazwane, ze mną samym.Max Stirner,Jedyny i jego własność1Morris pospiesznie szedł przez plac, choć najchętniej zwolniłby kroku. Zapa-padającym wcześniej deszczu iświatłamilatarń mieszającymi się z dogasającymblaskiem dnia. Nie, stanowczo nie była to chwila sprzyjająca pośpiechowi. O ta-kiej porze człowiek powinien siedzieć w barze nad kieliszkiem białego wina,chłonąc przestrzeń między otaczającymi go przedmiotami, czując obecność i cię-żarkażdej rzeczy z osobna. Była to chwila na obserwowanie, jak cienie wy-ostrzają się z wolna, w miarę przybywaniaświatełlamp i ubywaniaświatłasło-necznego, jak kolory na murach umierają jeden po drugim, przeszywane ostrymibłyskami neonów. Magiczna chwila.Mimo to Morris pędził dalej, najpierw przez plac, potem przez plątaninę wą-skich uliczek na jego tyłach. Z pośpiechu niemal brakło mu tchu. W przeciągukilku zaledwie godzin gnał przez miasto już czwarty raz.Źleto dzisiaj rozplano-wał. W dodatku fatalnie przemókł między lekcjami z Paolą a Patrizią. Prawą sto-TLdający zmierzch miał w sobie tę odurzającą miękkość, nadaną muświeżościąpoRpę w nasiąkniętym wodą bucie miał zziębniętą na kość, a mokre, ubłoconespodnie kleiły mu się do pośladków. Wreszcie zatrzymał się, wyrównał oddech,po czym nacisnął dzwonek, długo i zdecydowanie. Jego wargi wolno i wyraźnieułożyły się w słowo „harówka". Powtórzył je, tym razem głośno, starając się, by„r" wibrowało jak najdźwięczniej, choć nie było to wcalełatwe.Spróbował poraz kolejny, po czym przerzucił się na „ nudziarstwo", gdzie wreszcie udało musię rozwibrować „r" do perfekcji. Ponownie nacisnął przycisk dzwonka. Co siędzieje, do cholery!Znajdował się na wprost ogromnych, zamkniętychłukiemdrzwi z ciemnegodrewna. Wreszcie w niewielkim głośniczku, umieszczonym pod rzędem przyci-sków na kamiennejścianie,coś zachrobotało.-Chi e?-Morris. Pauza.-Chi?- Morris. - Głęboko zaczerpnął powietrza, niczym ktoś przygotowujący siędo uczynienia trudnego wyznania. - Nauczyciel angielskiego. - W jego ustach tedwa słowa miały posmak popiołu.- Zaraz sprawdzę, czy Gregorio jest w domu.A gdzie niby miałby się podziewać? Przecież to była pora jego lekcji. Wprzeciwnym razie nauczyciel angielskiego nie musiałby się fatygować. Mogła poprostu otworzyć od razu, ale nie! Co za podejrzliwy naród, ci Włosi! Morris nie-cierpliwie popatrzył na zegarek. Za dziesięć szósta. Po skończeniu lekcji znowubędzie musiał gnać jak szalony.TLRZabrzmiał brzęczyk i drzwi otworzyły się nareszcie. Morris ruszył przed sie-bie, nie tracąc czasu na rozglądanie się po dziedzińcu, gdzie ukryta w głębokimcieniu fontanna rozpryskiwała wodę wokół marmurowego fauna. Po marmuro-wych schodach też pędził na złamanie karku, choć najchętniej zwolniłby kroku.Zawsze ten przeklęty pośpiech. Oczywiście kiedy Signora Ferroni otworzyła mudrzwi, jego włoski brzmiał mniej idealnie, niż mógłby zabrzmieć, gdyby nie byłtaki zdyszany. Signora Ferroni uśmiechnęła się z pobłażaniem, a on poczuł sięosobiście dotknięty. Jak zwykle prezentowała się bez zarzutu - nieskazitelna fi-gura opięta elegancką suknią z miękkiej, szarej wełny, staranny makijaż, wy-tworne maniery. Czy mogłaby zaproponować mu coś do picia? Może herbatę al-bo sok pomarańczowy? Nie, nie mogłaby. Odmówił, zdając sobie sprawę ze swo-wym nieładzie.jego niechlujnego wyglądu. Dręczyła goświadomość, żewłosy ma w straszli-Pojawił się Gregorio, najwyraźniej po młodzieńczej randce z wodą po goleniui z wypomadowanymi włosami. Zaprowadził Morrisa do salonu. Usiedli naprze-ciw siebie przy szklanym stoliku, mając nad głowami sufit bogato zdobionysztukaterią. Morris sięgnął po skórzaną teczkę,żebywyjąć podręcznik. Aktówkarównież była mokra. Będzie musiał się postarać o jakiś impregnat do skóry.Teczka była jedyną naprawdę elegancką rzeczą, jaką posiadał. Kartki podręczni-ka także okazały się wilgotne.-Co robiłeś podczas weekendu, Gregorio? - Gambit otwierający każdą po-niedziałkową lekcję; tylko dzisiaj posłużył się nim chyba z pięćset razy. Poczułsię stary i wyzuty z pomysłów.-Pojechałem do góry.-W góry. Pojechać „do góry" oznacza jazdę w górę.TLR-Pojechałem w góry.-Czym się tam dostałeś?-Z kim się wybrałeś?-Po co?-Gdzie dokładnie byłeś?-Co jadłeś?-Jaka była pogoda?-Ile cię to wszystko kosztowało?-Kiedy wróciłeś?Gregorio wybrał się na narty. Pojechał alfa romeo ojca do Val Gardena, gdzierodzina miała drugi, trzeci, a może nawet i czwarty dom, i spędził tam weekend zprzyjacielem.- Ja i mój przyjaciel - powtórzył Gregorio z uśmiechem. Jak każdego Włochabawiło go,żeangielskie określeniefriendnie wskazuje płci owego przyjaciela.Zupełnie jakby Morrisowi mogło choć trochę zależeć na informacji, czy z week-endowym wyjazdem jego uczniałączyłysię jakieś przeżycia natury seksualnej!Mimo to odpowiedział chłopcu szerokim uśmiechem. Sobotnio-niedzielna rutynaoznaczała dziesięć ulgowych minut, czyli (w zaokrągleniu) 16,6 procenta z całejlekcji albo, jeszcze inaczej, dwa tysiące pięćset z piętnastu tysięcy lirów, płaco-TLR-Czy dobrze się bawiłeś? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl