[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Graham Masterton
IKON
Przełożyli: Piotr Kuś, Maja Skorupska
Poznań 1991
Książka ta jest jedynie wytworem wyobraźni. Wszystkie postacie i wydarzenia w niej
opisane są wymysłem autora, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywiście żyjącymi ludźmi
i prawdziwymi wydarzeniami jest wyłącznie dziełem przypadku.
„RINC” — Reduction In Nuclear Capability — (zwykle wymawiane — „rink”) to
akronim wymyślony przez Biuro Połączonych Sztabów dla określenia rozmów toczących
się obecnie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Socjalistycznych Republik
Radzieckich, mających na celu możliwie szeroką dwustronną redukcję zdolności do ata-
ku nuklearnego.
„Przegląd Połączonych Służb”
Nr XVII, 1981
„Poleciliśmy naszym żołnierzom zdemontować [pociski] i zabrać je z powrotem do
Związku Radzieckiego”.
Nikita Chruszczow
Październik 1962
„Może były i inne kobiety izycznie tak piękne jak ona, lecz nie ulega wątpliwości, że
w niej było coś więcej: wyróżniały ją kombinacja zadumy, tęsknoty i żywotności”.
Lee Strasberg
1962
Rozdział pierwszy
Szukał jej od tak dawna, przez dwadzieścia pustych i stresujących lat. Kiedy w koń-
cu ujrzał ją, siedzącą w półmroku sali koktajlowej hotelu Arizona Biltmore, gdy zoba-
czył jej piegowate dłonie obejmujące szklankę dużej Mimozy, zakrztusił się lunchem. Aż
musiał szybko wyjść do toalety, aby wypluć na wpół przełkniętą irmową kanapkę. Stał
tam z uczuciem triumfu i drażniącego niepokoju.
— Jezus znalazłem ją. Po tych wszystkich latach naprawdę znalazłem ją.
Nagle, patrząc w dół na swoje ręce oparte o brzeg umywalki, na ręce, które były
o dwadzieścia lat starsze niż wtedy gdy zaczął jej szukać, pomyślał: „Mam jednak na-
dzieję, że to halucynacja. Jeśli to ona, będę musiał ją zabić. Oni żądają całkiem poważ-
nie, żebym wrócił z jej głową. A poza tym, co będę robił przez resztę życia? Kto zatrudni
człowieka, który przez dwadzieścia lat nie robił nic, tylko przemierzał Amerykę wzdłuż
i wszerz, od deszczowej Filadelii po styczniowe śniegi Oregonu, w poszukiwaniu jed-
nej kobiety?
Wyszedł z toalety, drzwi zaskrzypiały głośno. Wciąż tam siedziała, sama, na jednej
z tych niezgrabnych sof z lat dwudziestych, pod podzwaniającymi żyrandolami w sty-
lu art-deco. Hotel Arizona Biltmore zaprojektowany został w połowie lat dwudziestych
przez Franka Lloyda Wrighta. Wyzywająco nowoczesny, ulubione miejsce spotkań zna-
nych i bogatych Ameryki Epoki Jazzu. Z solidnymi domkami z gotowych elementów
w ogrodach kwiatowych, restauracjami o kasetonowych stropach, z fontannami w sty-
lu deco i ręcznie tkanymi dywanami o geometrycznych wzorach. I właśnie tu ją zna-
lazł, otoczoną tym całym dekadenckim splendorem — grubą (przynajmniej sto osiem-
dziesiąt pięć funtów) tak jak ją sobie wyobrażał, w liliowej, plisowanej, popelinowej su-
kience, o skórze jak mleko. Jej rudo-brązowe włosy z siwymi pasmami zaczesane były
starannie do tyłu i podpięte grzebykami z dala od twarzy. Gdyby pozostała platynową
blondynką albo farbowała włosy henną na rudo, zamaskowałaby się lepiej. On jednak
zawsze był pewien, że gdy ją znajdzie, okaże się brunetką. I tak było. Na twarzy nie mia-
ła widocznych śladów po operacjach plastycznych. Dla każdego innego otyłość zmie-
3
niła ją na tyle, iż zabieg chirurgiczny stał się niepotrzebny. Dla każdego, lecz nie dla ko-
goś, kto spędził dwadzieścia lat swego życia na studiowaniu fotograii, rysunków i gli-
nianych podobizn jej twarzy i głowy we wszystkich możliwych ujęciach i w każdym ro-
dzaju oświetlenia. Jej opuchnięte oczy przypominały mongoidalne szparki. Dorobiła się
głębokiego podwójnego podbródka. Prawdopodobnie uwierzyła, że gdy tylko powró-
ci do swej zwykłej, pozbawionej uroku postaci z którą się urodziła, będzie bezpieczna.
Nieznana, niechciana sierota, brzydkie kaczątko, którego nikt nie chciał zaadoptować.
Brak przebiegłości zdradzał ją przez całe życie. Teraz zdemaskował ją znowu.
Usiadł naprzeciwko niej, całkiem blisko, zakładając jedną nogę na drugą, zapalił pa-
pierosa i ją obserwował. Nawet jeżeli to zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Są-
czyła swoją Mimozę, bawiła się złotą obrączką na serdecznym palcu i od czasu do cza-
su spoglądała w kierunku rozsuwanych drzwi prowadzących do trawników, bungalo-
wów i olśniewającego blasku popołudniowego słońca; a raz uśmiechnęła się do trzylet-
niego, jasnowłosego angielskiego chłopca, który przebiegł obok niej, wołając mamusię.
Smutny, uległy uśmiech, jaki posłałaby każda pięćdziesięcioletnia kobieta, bezdzietna,
po trzech małżeństwach skazana na dalszą samotność, gdyż była uciekinierem przed ze-
mstą daleko straszniejszą niż sprawiedliwość.
Kelnerka serwująca drinki właśnie rozpoczęła swoją zmianę. Podeszła do niego i za-
pytała, czego sobie życzy. Zastanawiał się chwilę i powiedział: — Bud i trochę orzesz-
ków — głównie dlatego, że zamówienie piwa, tego staromodnego trunku baseballo-
wych boisk, wydawało się stosowne przy takiej właśnie okazji. Może był to ukłon w kie-
runku Joe DiMaggio. Dziwił się, jak mogła to wszystko znosić, wiedząc że Joe DiMag-
gio kładł regularnie róże na grobie w Westwood. Przetarł oczy, zaciągnął się papiero-
sem, a wspomnienia minionych dwudziestu lat wracały, wypełniając salę koktajlową jak
grupa nieproszonych gości.
Nazywał się Henry Friend i zaczął jej szukać w dwa tygodnie i dwa dni po swoich
trzydziestych ósmych urodzinach. Teraz miał pięćdziesiąt osiem lat. Był o dwa lata od
niej starszy: naznaczony zmarszczkami mężczyzna, o oczach przymrużonych, jak przy
uporczywych bólach głowy. Miał nos niczym ziemniak i zwisające luźno dłonie. Henry
Friend nie miał przyjaciół, a z rodziny — tylko starszego brata w Bend, w stanie Ore-
gon. Spędzał życie w hotelach, pensjonatach, przyczepach campingowych i schroni-
skach, czasami w ramionach wdów, dziwek lub samotnych żon, gdzieś na Środkowym
Zachodzie, za wyblakłymi siatkowymi zasłonami w sypialniach. Palił Winstony, czytał
„Playboya” i „Guns and Ammo” i dla pozy jeździł Fordem „underbird Landau”, rocz-
nik 1969. Prał swoje slipki w hotelowych umywalkach w proszku z małych torebeczek,
przydzielanych gościom i rozmawiał sam ze sobą przed hotelowymi lustrami. Był kie-
dyś fachowcem (co jest dość łagodnym określeniem zawodowego mordercy), prawdo-
podobnie najlepszym ze swego pokolenia. Ale często zastanawiał się, czy po dwudziestu
4
latach jeszcze coś z tego mu pozostało. Rubinowy Jack powiedział mu kiedyś: „Możesz
myśleć, że jesteś największy. Ale twój talent może zniknąć jednej chwili w jakiejś toale-
cie, na przykład kiedy będziesz mył swoje cholerne ręce”.
Rubinowy Jack. Henry ciągle uśmiechał się do siebie myśląc o Jack’u i jego trafnym
pseudonimie. Rubinowy Jack, czyli Czerwony Jack. Czerwony jak krew. Przez te wszyst-
kie lata nikt się nie zorientował, aż człowiek zastanawiał się co właściwie robili, zarabia-
jąc na życie, ludzie z FBI, oczywiście poza piłowaniem paznokci, chodzeniem na senac-
kie przyjęcia i walką o gabinety z więcej niż jednym oknem. Pieprzony Jack.
Skończyła swoją Mimozę zbyt szybko, jak kobieta, która musi koniecznie się na-
pić. Za chwilę będzie próbowała przywołać kelnerkę, żeby zamówić następnego drinka.
Henry nie wiedział, że przychodziła tu zawsze o piątej po południu i wypijała trzy, cza-
sami cztery kolejki, zawsze sama. Sama, po tym wszystkim co się wydarzyło. Była teraz
grubą matroną w średnim wieku, wiodącą samotne życie w salonach piękności, życie
wyznaczane nieudanymi dietami odchudzającymi i lekturą „e Price is Right”.
Odezwał się do niej głośno:
— Przepraszam, ale nie mogę tego nie powiedzieć. Pani przypomina mi kogoś.
Spojrzała w jego kierunku i zamrugała oczami. Jej umysł był skoncentrowany wy-
łącznie na przywołaniu kelnerki.
— Słucham? Czy pan mówi do mnie? — zapytała.
— Przepraszam — uśmiechnął się. — Nie chciałem pani przestraszyć. Ale przypomi-
na mi pani kogoś. Aż nie mogę uwierzyć w takie podobieństwo.
Znowu spojrzała na niego tymi swoimi małymi szparkowatymi oczami. Podeszła do
niej kelnerka i zapytała:
— Jak się pani miewa, pani Schneider? Czy mam przynieść jeszcze jedną Mimozę?
— Czy może pani zapisać jedną na mój rachunek? — zaproponował Henry.
Pani Schneider nic nie powiedziała, tylko spoglądała to na Henry’ego, to na kelnerkę,
jakby podejrzewała, że coś się między nimi dzieje, że chcą sobie z niej zakpić.
— Śmiało, jeszcze jedną Mimozę. A dla mnie jeszcze jeden Bud — powiedział Hen-
ry.
Kiedy kelnerka podeszła do baru, wziął swoje piwo i usiadł obok pani Schneider, tak
aby jej nie krępować, ale jednak dość blisko. Poczęstował ją Winstonem, ale potrząsnę-
ła tylko głową.
— Rzuciłam palenie. Mój lekarz nalegał.
— Wygląda pani całkiem dobrze. Rzekłbym, wręcz kwitnąco.
Położyła rękę na piersiach.
— Muszę uważać na serce, to wszystko. Nic poważnego. Ale lepiej nie palić.
— Czy będzie pani przeszkadzało, jeżeli zapalę?
— Wolę, żeby pan tego nie robił.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wątki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- nowe.htw.pl
Igraszki - Diana Palmer, Książki - romanse, Palmer Diana
Ian McEwan - Przetrzymać tę miłość, ►Dla moli książkowych, Ian McEwan
Ideowość małpy, książki, Ziemkiewicz Rafał, Rafał Ziemkiewicz - felietony
Imperium kontratakuje, książki, Ziemkiewicz Rafał, Rafał Ziemkiewicz - felietony
Imiona ayryjskie, ksiażki, Imiona
Immigration to the United States - Timothy J. Paulson - Irish Immigrants (2004), Książki USA