[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ilona Andrews
Magia Parzy
Rozdział 1
Telefon zadzwonił w środku nocy. W miasto właśnie uderzyła fala
magii, więc teoretycznie nie powinien działać, ale działał. Zadzwonił
drugi, trzeci raz, jakby oburzony, że go ignoruję, i dzwonił tak, dopóki
nie sięgnęłam po słuchawkę.
-
Taaak? - spytałam, ziewając.
-
Mamy nowy dzień, Kate - usłyszałam miły głos, co mogło sugerować,
że po drugiej stronie kabla znajduje się szarmancki, kulturalny, przystoj-
ny mężczyzna, czyli ktoś, kim na pewno nie był Jim. A przynajmniej nie
w swojej ludzkiej postaci.
Przetarłam oczy starając się dojrzeć wskazówki zegara wiszącego na
ścianie.
- Jest druga w nocy, Jim - oznajmiłam. - Jakbyś nie wiedział, to
niektórzy ludzie śpią o tej porze.
-
Mam zlecenie.
Słowa Jima sprawiły, że natychmiast usiadłam na łóżku, całkiem
rozbudzona. To była dobra wiadomość - potrzebowałam pieniędzy.
- Forsą dzielimy się po połowie - stwierdziłam tonem, który wyraźnie
sugerował, że nie dopuszczam innej możliwości.
-
Dostaniesz jedną trzecią - negocjował Jim.
-
Połowę - powtórzyłam spokojnie.
-
Trzydzieści pięć procent - głos Jima przestał być łagodny i miły.
-
Połowę - nie ustępowałam.
Po drugiej stronie zapadło milczenie. Widać mój były partner z Gildii
mocno się nad czymś głowił, aż w końcu usłyszałam:
-
No dobra, czterdzieści.
Gdy odłożyłam słuchawkę, w sypialni zrobiło się cicho. Nie zasunęłam
zasłon, więc przez metalowe kraty chroniące okno od zewnątrz wpadało
do pokoju rozproszone światło księżyca. Księżycowa poświata działała
jak katalizator i kraty błyszczały niebieskawą patyną w miejscach, gdzie
srebro wchodziło w reakcję z zaklęciami ochronnymi. Za tymi kratami
spało miasto niczym wielka, ociężała, legendarna bestia; było ciemne i
zadziwiająco spokojne. Kiedy magia odpłynie, co oczywiście prędzej czy
później nastąpi, bestia obudzi się eksplozją elektrycznych świateł i przy
akompaniamencie wystrzałów z broni palnej.
Co prawda moje zaklęcia ochronne nie zatrzymywały kul z pistoletu,
ale doskonale chroniły sypialnię przed magią, a to mi w zupełności
wystarczało.
Ponownie rozległ się dźwięk telefonu. Pozwoliłam, by zadzwonił po
raz drugi, zanim podniosłam słuchawkę.
-
Wygrałaś - powiedział Jim. Z jego gardła wydobywał się dźwięk
przypominający ciche warczenie. - Dostaniesz połowę.
-
Gdzie jesteś? - spytałam.
-
Na parkingu tuż pod twoim oknem, Kate. Dzwonił z telefonu w
budce, który również nie
powinien działać. Sięgnęłam po ubranie przyszykowane obok łóżka
właśnie na takie okazje, jak dzisiejsza.
-
Co to za robota? - spytałam jeszcze. - Jakiś szajbnięty
podpalacz.
Czterdzieści pięć minut później schodziłam w dół krętymi
korytarzami podziemnego garażu, który wskazał Jim. Ponieważ nie
działało żadne oświetlenie, bez pomocy latarki widziałam na odległość
mniej więcej pięciu centymetrów. Oczywiście do momentu, kiedy z
ciemnych czeluści nie wyłoniła się ognista kula pędząca wprost na mnie.
Była ogromna i mieniła się na przemian jaskrawą żółcią i czerwienią.
Uskoczyłam za betonowy słup, czując, jak ręce, w których trzymałam
nóż do rzucania, wilgotnieją od potu. Owionęła mnie fala gorąca. Przez
chwilę nie mogłam nawet oddychać, a potem ściana ognia przetoczyła
się obok i eksplodowała iskrami na przeciwległej ścianie.
W tej samej chwili usłyszałam, jak gdzieś z głębi garażu dobiega
piskliwy rechot. Wychyliłam się ostrożnie, oparta o słup i zerknęłam w
kierunku, z którego dochodził śmiech. Nie zobaczyłam nic prócz
ciemności. Dlaczego, do cholery, uderzenie techniki nie może nigdy
następować wtedy, kiedy najbardziej go potrzeba?
Dokładnie naprzeciwko mnie, za następnym rzędem betonowych
słupów podpierających strop, Jim podniósł rękę i kilka razy dotknął
palcami kciuka, jakby pokazywał otwierający się i zamykający dziób.
Negocjacje. Chciał, żebym skupiła na sobie uwagę szaleńca, który
właśnie zamienił czterech ludzi w smażone steki? Dobra. Mogę to
zrobić.
-
W porządku, Jeremy! - krzyknęłam w ciemność. - Daj mi salamandrę,
a w zamian ja nie odetnę ci głowy!
Kątem oka widziałam, jak Jim zasłania usta i zaczyna się trząść.
Prawdopodobnie śmiał się z tego, co powiedziałam, ale nie mogłam być
pewna. W przeciwieństwie do niego, nie miałam zdolności widzenia w
ciemnościach jak kot.
Rechot Jerem'ego stawał się coraz bardziej donośny i histeryczny.
-
Głupia suka! - zawołał i nie miałam żadnych wątpliwości, że chodzi
mu o mnie.
Jim wyszedł ostrożnie zza słupa i wtopił się w ciemność, podążając w
kierunku, z którego dochodził głos. Co prawda widział w obecnych
warunkach znacznie lepiej niż ja, ale nawet on nie potrafił przeniknąć
wzrokiem ciemności tak absolutnych. Tym razem musiał wytropić
„zwierzynę" po dźwiękach, które wydawała, co oznaczało, że przez cały
czas musiałam rozmawiać z Jeremym. Sytuacja stawała się dość
paradoksalna, bowiem w czasie, kiedy Jim skradał się w stronę
Jeremy'ego, Jeremy podkradał się do mnie.
W zasadzie nie było się czym przejmować - przecież to tylko
niebezpieczny piroman uzbrojony w salamandrę w kuli z magicznego
szkła, który zamierzał puścić całą Atlantę z dymem. W tej sytuacji
najważniejszą rzeczą było odebranie mu kuli, bo gdyby celowo czy
przypadkiem została rozbita, z pewnością zyskałabym większą sławę
niż krowa niejakiej pani 0'Leary*.
-
Do licha, Jeremy, powinieneś popracować nad zasobem słów -
kontynuowałam wymianę zdań. - Zdzira, franca, stara torba, kurwa,
szmata, dziwka, a to tylko kilka z tysiąca innych, których mógłbyś użyć.
Popatrz sam, tyle wspaniałych określeń, a ciebie stać co najwyżej na
„sukę". Wiesz co, Jeremy, daj mi lepiej tę salamandrę, zanim zrobisz
sobie krzywdę.
-
Mogę ci co najwyżej dać obciągnąć druta... dziwko! - syknął Jeremy.
Po mojej lewej rozbłysła nagle iskra. Dostrzegłam pulsujący punkt,
który oświetlał pokryty łuskami pysk salamandry i ręce Jeremy'ego.
Jeremy uderzył w szklaną kulę pięścią. Szkło pękło i z wnętrza wydo-
była się kolejna iskra. W powietrze wystrzelił niewielki ładunek energii,
który eksplodował światłem.
*Katarzyna 0'Leary (1827-1895) - irlandzka imigrantka mieszkająca w Chicago posądzona o spowodowanie
wielkiego pożaru Chicago 8 października 1871 r. Według pogłoski trwający dwadzieścia pięć godzin pożar miała
spowodować krowa pani 0'Leary, która kopnęła pozostawioną w oborze lampę naftową (przyp. tłum.).
Zdążyłam umknąć za słup dokładnie w chwili, kiedy uderzył w niego
ogień. Języki płomieni liznęły mnie z obu stron. W nozdrza wdarł się
ostry fetor siarki.
-
Chybiłeś o jakiś kilometr, Jeremy! - zadrwiłam. - Strzelasz panu Bogu
w okno, i ta salamandra także.
-
Zamknij się i zdychaj! - wrzasnął rozwścieczony Jeremy.
Pomyślałam, że Jim podszedł już wystarczająco blisko. Wychyliłam
się zza słupa.
-
No już, chodź do mnie, ty nieudaczniku z gównem zamiast mózgu.
Czy ty w ogóle potrafisz zrobić coś dobrze?
Nagle zobaczyłam płomienie. Uskoczyłam w bok i przetoczyłam się
po podłodze. Tuż nad moją głową przemknęła fala ognia, wyjąc jak
rozwścieczone zwierzę. Rękojeść noża sparzyła mi palce. Powietrze w
płucach stało się niewyobrażalnie gorące, a oczy zaczęły łzawić.
Przycisnęłam twarz do pokrytego kurzem betonu, modląc się w duchu,
by nie zrobiło się jeszcze goręcej. Widocznie ktoś wysłuchał moich
błagań, bo nagle wszystko zamarło.
Niech to szlag, zaklęłam pod nosem. Skoczyłam na równe nogi i
ruszyłam w kierunku Jeremy'ego.
Salamandra w kuli rozbłysła jaskrawym światłem. W jej blasku
zobaczyłam drwiący uśmiech Jeremy'ego, który raptem zniknął, gdy na
gardle mężczyzny zacisnęły się ciemne dłonie Jima. Podpalacz
znieruchomiał i zwiotczał w uścisku mojego partnera jak bezwładna
szmaciana lalka, a kula ze szkła wysunęła mu się z dłoni...
Skoczyłam jak szalona i złapałam ją jakieś dziesięć centymetrów nad
podłogą. W tej samej chwili znalazłam się twarzą w twarz z salamandrą.
Rubinowo-czerwone oczy patrzyły na mnie z zaciekawieniem. Potem
stworzenie rozchyliło czarne wargi, a z jego pyszczka wysunął się długi,
przypominający włókno pajęczej sieci język, który dotknął kuli w
miejscu, gdzie na szkle widoczne było odbicie mojego nosa. To było jak
coś w rodzaju pocałunku. Hej, ja też cię kocham!
Podniosłam się ostrożnie na kolana, a następnie na nogi. Wyraźnie
czułam obecność salamandry w moim umyśle; była jak kociak
spragniony pieszczot, który natarczywie wygina grzbiet, domagając się
głaskania. Zamajaczyła przede mną wizja płomieni i gorącego
powietrza.
Spalmy coś razem,
usłyszałam szept. Natychmiast
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl