[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jonathan Kellerman

 

Impuls

(Compulsion)

 

Przełożył Przemysław Bieliński

Ginie Centrello

1

 

Kat uwielbiała łamać zasady.

„Nie rozmawiaj z nieznajomymi”.

Tego wieczoru rozmawiała z mnóstwem nieznajomych. Z kilkoma też tańczyła. O ile można było nazwać tańcem to, jak te łamagi się ruszały. Straszliwa konsekwencja: przydepnięty palec – robota ofermy w czerwonej koszuli.

„Nie mieszaj alkoholu”.

To co niby zrobić z Long Island Iced Tea, który był tak naprawdę mieszanką wszystkiego w jednej szklance i dawał najlepszego kopa na świecie?

Tego wieczoru wypiła trzy. Do tego tequila, piwo malinowe i trawka, którą poczęstował ją facet w kręglarskiej koszulce retro. Nie wspominając już... trudno spamiętać. Wszystko jedno.

„Nie jedź po pijanemu”.

Jasne, świetna rada. Tylko co niby miała zrobić? Pozwolić, żeby któraś z tych oferm odwiozła ją do domu jej mustangiem?

Plan był taki: Rianna ograniczy się do dwóch drinków i będzie kierowcą, żeby Kat i Bethie mogły się zabawić. Tyle że Bethie i Rianna wyrwały dwóch farbowanych blondasów w podrabianych koszulkach od Brioniego. Bracia robili coś związanego z deskami surfingowymi w Redondo.

„Tak sobie pomyślałyśmy, że może pojedziemy na imprezę z Seanem i Mattem, chichot-chichot. Jeśli ci to nie przeszkadza, Kat”.

Co miała powiedzieć? Zostańcie ze mną, jestem skończoną ofiarą?

I tak wyszło, że była trzecia czy czwarta nad ranem, a ona wytaczała się z Light My Fire, rozglądając się za swoim samochodem.

Boże, jak tu ciemno, dlaczego na zewnątrz nie zamontowali lamp?

Przeszła trzy kroki i zaczepiła szpilką o nierówność asfaltu, zachwiała się, prawie skręciła kostkę.

Odzyskała równowagę.

Uratowana przez szybki refleks, Superdziewczyna. No i te wszystkie lekcje tańca, do których ją zmuszali. Nie żeby miała to kiedyś przyznać matce, usłyszałaby tylko kolejne kazanie „a nie mówiłam”.

Matka i jej zasady. Nic białego po Święcie Pracy. W L.A. to akurat miało sens.

Kat zrobiła kolejne dwa kroki i jedno z cienkich ramiączek śliwkowego topu zsunęło się jej z ramienia. Zostawiła je tak, pocałunek nocnego powietrza na nagiej skórze był przyjemny.

Poczuła się trochę sexy; odrzuciła włosy, potem przypomniała sobie, że je niedawno ścięła, nie było czego odrzucać.

Obraz lekko rozmył się jej przed oczami – ile long islandów wypiła? Cztery?

Wzięła głęboki, oczyszczający oddech. Poczuła, że rozjaśnia się jej w głowie.

Potem znów wszystko się rozpłynęło. I rozjaśniło. Jakby ktoś otwierał i zamykał żaluzje. Może to zioło było jakieś lewe... gdzie ten mustang...? Ruszyła szybciej, znów się potknęła, refleks Superdziewczyny nie wystarczył. Musiała się czegoś złapać – boku samochodu... nie jej, jakaś badziewna mała honda... gdzie ten mustang?!

Na parkingu było tylko kilka samochodów, więc swój powinna łatwo zauważyć. Ale ta pieprzona ciemność... ci frajerzy, właściciele Light My Fire, skąpili na lampy, jakby nie dość zarabiali na upychaniu ludzi w środku... bramkarze i aksamitne sznury to jakiś żart.

Skąpi dranie. Jak wszyscy faceci.

Oprócz Royala. Kto by się spodziewał, matce wreszcie się udało. Nie do wiary, że stara coś w sobie miała.

Kat zaśmiała się na głos, wyobrażając sobie to coś w matce.

Mało prawdopodobne, Royal co dziesięć minut chodził do łazienki. Schrzaniona prostata?

Zatoczyła się przez atramentowo-czarny parking. Niebo było tak czarne, że nie widziała nawet siatki otaczającej plac ani magazynów i składów, które zapełniały tę podłą okolicę.

Na stronie internetowej było napisane, że klub znajduje się w Brentwood. Raczej pod włochatą, spoconą pachą Zachodniego L.A... dobra, jest, głupi mustang.

Pospieszyła do samochodu, stukając obcasami o wyboisty asfalt. Każde stuknięcie niosło się cichym echem, przypominającym Kat czasy, kiedy miała siedem lat, a matka zmuszała ją do lekcji stepowania.

W końcu doszła, sięgnęła do torebki po kluczyki, znalazła je, upuściła.

Usłyszała grzechot, kiedy upadły, ale było za ciemno, żeby zobaczyć, gdzie. Pochyliła się gwałtownie, zachwiała, oparła jedną ręką o ziemię, a drugą zaczęła macać.

Nic.

Przykucnęła i poczuła jakiś chemiczny zapach – benzyna; jak przy tankowaniu samochodu, nieważne, ile razy umyje się potem ręce, smród zostaje.

Cieknący zbiornik? Tego jeszcze brakowało.

Dziesięć tysięcy kilometrów na liczniku i same kłopoty. Z początku uważała, że samochód jest fajny, ale potem uznała, że to kiepski wózek i przestała płacić raty. Dzień dobry, panie komorniku. Znowu.

„Wzięliśmy na siebie pierwszą wpłatę, Katrino. Musiałaś tylko pamiętać, żeby piętnastego każdego miesiąca...”

Gdzie te cholerne kluczyki!? Obtarła sobie kłykcie o asfalt. Jeden tips odpadł z paznokcia. Zebrało się jej na płacz.

A, mam!

Wstała z trudem, pstryknęła centralny zamek, opadła na fotel kierowcy, włączyła silnik. Samochód przygasł, potem skoczył i... no to jazda, Superdziewczyno! Jechała prosto w ciemną noc – a tak, światła.

Wolno, z przesadną ostrożnością pijanego, potoczyła się do przodu, minęła wyjazd, cofnęła, wyjechała. Skręciła na południe w Corinth Avenue, dojechała do Pico. Skręciła w zupełnie pusty bulwar. Przesadziła, zjechała na przeciwny pas. Odbiła, w końcu ustawiła głupi samochód jak trzeba.

Przy Sepulveda trafiła na czerwone.

Na skrzyżowaniu żadnych samochodów. Nigdzie gliniarzy.

Przejechała.

Zmierzała na północ i czuła się wolna, jakby całe miasto, cały świat do niej należał.

Jakby ktoś zrzucił atomówkę i tylko ona przeżyła.

Dopiero byłoby fajnie! Mogłaby ruszyć do Beverly Hills, przejechać przez milion czerwonych świateł, wmaszerować prosto do Tiffany’ego przy Rodeo i zabrać, co tylko by chciała.

Planeta bez ludzi. Zaśmiała się.

Minęła Santa Monica i Wilshire. Jechała dalej, aż Sepulveda zmieniło się w Pass. Po lewej miała trasę 405, garść tylnych świateł samochodów. Po drugiej stronie było zbocze wzgórza.

Wszystkie światła pogaszone w domach za miliony dolarów, pełnych śpiących bogaczy. Idiotów takich samych jak ci, z którymi musiała się użerać w La Femme.

Kobiet takich jak jej matka, udających, że się nie starzeją ani że nie są grube jak świnie.

Na wspomnienie pracy Kat spięła się i głęboko odetchnęła. Przy okazji głośno beknęła; roześmiała się, przyspieszyła.

W tym tempie powinna przejechać wzgórze i dotrzeć do domu całkiem szybko.

Głupia mała klita w Van Nuys, ale Kat wszystkim mówiła, że mieszka w Sherman Oaks, bo dom stał na granicy i... kogo to obchodzi?

Nagle oczy zaczęły się jej zamykać. Musiała się otrząsnąć. Mocne nadepnięcie na pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu.

Wiatr w żagle, dziewczyno!

Chwilę później mustang zakrztusił się, zawył, zgasł.

Udało się zjechać na prawo, zatrzymać na poboczu. Poczekała chwilę i spróbowała odpalić.

Nic, tylko jękliwe wycie.

Jeszcze dwie próby, potem pięć.

Cholera!

Trochę trwało, zanim znalazła włącznik wewnętrznego oświetlenia, a kiedy w samochodzie zrobiło się jasno, zabolała ją głowa i zobaczyła małe, żółte plamki tańczące przed oczami. Kiedy znikły, spojrzała na wskaźnik paliwa.

 

Cholera, cholera, cholera! Jak to się stało? Mogłaby przysiąc...

Usłyszała zrzędliwy głos matki. Zakryła uszy dłońmi i spróbowała się skupić.

Gdzie jest najbliższa stacja...? Nigdzie, nic przez całe kilometry.

Walnęła w deskę rozdzielczą tak mocno, że zabolały ją ręce. Rozpłakała się, opadła na fotel.

Uświadomiła sobie, że widać ją z zewnątrz przy włączonym oświetleniu, wyłączyła lampkę.

Co teraz?

Zadzwonić do assistance! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślała?

Zajęło jej długą, zdawało się, chwilę, zanim odszukała w torebce komórkę. Jeszcze dłuższą – znalezienie karty assistance.

Wystukać bezpłatny numer... niełatwa sprawa. Co z tego, że klawiatura jest podświetlona? Cyferki były malutkie, a jej się trzęsły ręce.

Kiedy odezwał się operator, przeczytała kod członkowski. Musiała powtórzyć, bo wszystko rozmazywało się jej przed oczami i pomyliła trójkę z ósemką.

Operator kazał czekać, odezwał się po chwili i powiedział, że członkostwo wygasło.

– Niemożliwe – wybełkotała Kat.

– Przykro mi, proszę pani, ale karta jest nieaktywna od półtora roku.

– Nie ma takiej możliwości...

– Przykro mi, proszę pani, ale...

– Gówno prawda, wcale ci nie...

– Proszę pani, nie ma powodu...

– Gówno prawda, że nie ma.

Rozłączyła się.

Co teraz?

Myśl, myśl, myśl... dobra, plan B: zadzwonić na komórkę do Bethie. Jeśli w czymś jej to przeszkodzi... bardzo mi przykro.

Telefon zadzwonił pięć razy, potem włączyła się poczta głosowa.

Kat się rozłączyła. Komórka wysiadła.

Dźganie przycisku „power” nic nie dało.

Przypomniało się jej niejasno, że coś zaniedbała.

Naładować telefon przed wyjściem – jak, do cholery, mogła o tym zapomnieć?

Teraz cała się trzęsła, spociła, z trudem łapała oddech.

Sprawdziła jeszcze raz, czy samochód jest zamknięty.

Może przyjedzie patrol.

A jeśli to będzie inny samochód?

„Nie rozmawiaj z nieznajomymi”.

A jaki miała wybór; spać tutaj do rana?

Prawie zasnęła, zanim pojawił się pierwszy samochód; pędził w jej stronę, przestraszyła się blasku reflektorów.

Duży range rover, dobrze.

Pomachała przez okno. Drań tylko śmignął obok.

Kilka minut później wstecznie lusterko rozjaśniły światła, coraz większe. Ten samochód się zatrzymał.

Badziewny pikap, jakieś graty na pace, pod brezentem.

Okno pasażera się otworzyło.

Młody Meksykanin. Drugi siedział za kierownicą.

Popatrzyli na nią dziwnie.

Pasażer wysiadł. Był mały i brudny.

Kat zsunęła się niżej w fotelu i kiedy. Meksykanin podszedł i powiedział coś przez szybę, udawała, że jej nie ma.

Stał tam, a ona się bała jak diabli.

Cały czas udawała, że jest niewidzialna i Meksykanin w końcu wrócił do pikapa.

Dopiero pięć minut po jego odjeździe Kat udało się wyprostować i zacząć normalnie oddychać. Zmoczyła majtki. Zsunęła je po nogach i rzuciła na tylne siedzenie.

Nagle los się do niej uśmiechnął.

Bentley!

Wal się, range roverze!

Wielki, czarny, lśniący, z agresywną maskownicą.

Zwalniał!

O cholera, a jak to Clive?

Nawet gdyby... Lepsze to niż spać tu całą...

Kiedy bentley zatrzymał się obok, otworzyła okno, próbując dojrzeć, kto siedzi w środku.

Wielki, czarny samochód chwilę postał, ruszył dalej.

Niech cię szlag, bogaty draniu!

Wyskoczyła z mustanga, gorączkowo zamachała rękami.

Bentley się zatrzymał. Cofnął.

Kat spróbowała zrobić wrażenie słodkiej i bezbronnej. Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i wskazała swój samochód.

Okno bentleya bezgłośnie się otworzyło.

W środku tylko kierowca.

Nie Clive, kobieta!

Dzięki, Boże!

– Proszę pani – zaczęła Kat milutkim głosem, którego używała w La Femme. – Bardzo dziękuję, że się pani zatrzymała. Zabrakło mi paliwa. Gdyby mogła mnie pani gdzieś podwieźć, żebym...

– Oczywiście, moja droga – odparła kobieta. Gardłowy głos jak u tej aktorki, którą lubiła matka... Lauren, Lauren... Hutton? Nie, Bacall. Uratowała ją Lauren Bacall!

Kat podeszła do bentleya.

Kobieta się do niej uśmiechnęła. Była starsza niż matka Kat, miała siwe włosy, ogromne perłowe kolczyki, elegancki makijaż, tweedowy kostium, jedwabną chustę, purpurową, na oko drogą, luźno zarzuconą na ramiona. Kobieta z klasą.

Ktoś, kogo matka udawała.

– Proszę pani, naprawdę bardo dziękuję – mamrotała Kat.

Nagle zapragnęła, żeby właśnie ta dama była jej matką.

– Wsiadaj, moja droga – odparła nieznajoma. – Znajdziemy dla ciebie paliwo.

Skubana arystokratka w skubanym bentleyu.

Kat wsiadła rozpromieniona. Coś, co zaczęło się jak gówniana noc, zapowiadało się na fajną historię.

Kiedy bentley gładko ruszył, Kat jeszcze raz podziękowała. Kobieta kiwnęła głową i włączyła radio. Klasyka – Boże, jakie głośniki, jak w sali koncertowej.

– Jeśli mogę się pani jakoś odwdzięczyć...

– Nie trzeba, moja droga.

Mocno zbudowana kobieta, grube dłonie z pierścionkami na palcach.

– Ma pani niesamowity samochód – powiedziała Kat.

Dama uśmiechnęła się i podkręciła głośniej muzykę.

Kat opadła na oparcie i zamknęła oczy. Pomyślała o Riannie i Bethie, i ich kolesiach w podróbkach markowych koszul.

Super będzie opowiedzieć im tę historię.

Bentley jechał cicho drogą. Miękkie fotele, alkohol, trawka i spadek adrenaliny strąciły Kat w nagły sen; niemal straciła przytomność.

Chrapała głośno, kiedy samochód skręcił i ruszył między wzgórza.

Do ciemnego, zimnego miejsca.

2

 

Kiedy przyszło zgłoszenie, jadłem właśnie lunch z Milem w Surf Line Cafe w Malibu.

Przyjechaliśmy tu tylko i wyłącznie dlatego, że była śliczna pogoda. Restauracja to drewniany bungalow z oknami na całą ścianę i przestronnym tarasem z desek, wysoko po zachodniej stronie PCH, niedaleko na południe od Kanan Dume Road. Kilometr od oceanu, bez widoku na wodę, nazwę miała źle dobraną. Ale jedzenie dawali fantastyczne, a nawet z tej odległości w powietrzu czuło się sól.

Była pierwsza po południu, a my siedzieliśmy na tarasie i jedliśmy grillowane żółcice, popijając piwem. Milo wrócił właśnie z tygodniowego pobytu w Honolulu, gdzie udało mu się zachować cerę białą jak mleko. Kiepskie oświetlenie wydobywa z niej wszystko, co najgorsze – guzy, dzioby, zmarszczki, policzki godne mastiffa. Dzisiaj światło było wspaniałe, ale mogło jedynie ukryć najgorsze miejsca.

Mimo tego i najbrzydszej hawajskiej koszuli, jaką w życiu widziałem, wyglądał dobrze. Zniknęły tiki i grymasy, które zdradzały jego próby ukrycia bólu w ramieniu.

Koszula – rojowisko fioletowo-brązowych słoni, błękitnych wielbłądów i małp w kolorze ochry na oliwkowozi...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl