[ Pobierz całość w formacie PDF ]

SUSAN ISAACS

 

Po kompromitacji

Przełożyła Anna Palmowska

Larry ‘emu Ashmeadowi,

mojemu redaktorowi i przyjacielowi

z wyrazami miłości

Rozdział 1

 

W Halloween, wyjątkowo ciepły w tym roku, czytałam kąśliwą rozprawę na temat poparcia Wendella Willkiego dla polityki wojennej Franklina Delano Roosevelta, od czasu do czasu wydając torebkę M&M-ów poprzebieranym dzieciakom domagającym się cukierków. W tym czasie Courtney Logan, blondynka z dołeczkami w policzkach, absolwentka Princeton wyróżniona dyplomem magnea cum laude, była konsultantka banku inwestycyjnego Patton Giddings, żona przystojnego Grega, matka pięcioletniej Morgan i osiemnastomiesięcznego Travisa, smażąca wspaniałe dżemy z brzoskwini, kolekcjonerka starych haftów krzyżykowych, była prezeska Towarzystwa Miłośników Shorehaven, zniknęła z Long Island bez śladu.

Dziwne. Bogate przedstawicielki klasy średniej z przedmieść, które noszą roleksy i dwa razy w tygodniu idą do kosmetyczki na depilację górnej wargi, nie znikają bez śladu. Choć nigdy jej nie spotkałam, Courtney wydawała się kobietą twardo stąpającą po ziemi. Niecały rok wcześniej w lokalnej gazecie na pierwszej stronie ukazał się artykuł ojej firmie. StarBaby kręciła filmy wideo o pierwszym roku życia dzieci. „Pomyślałam, że to się musi udać, bo w głębi serca wiedziałam, że takich osób jak ja są tysiące”, opowiadała Courtney. „Wszystko zaczęło się, gdy oglądaliśmy z Gregiem film, który nakręciliśmy o Morgan, naszej córce. Piętnaście minut o tym, jak wpatruje się w zabawki zawieszone nad jej kołyską! Oczywiście ślicznie, bardzo rezolutnie się wpatruje, ale... A potem przez kolejne piętnaście minut ssie kciuk! I niewiele więcej. Nagle uderzyło mnie, że przy Travisie, naszym synku, włączyliśmy kamerę, dopiero gdy skończył sześć miesięcy!” (Nigdy nie mogłam zrozumieć mody na nadawanie dzieciom jako imion nazwisk. Choć przyznaję, że takie imiona inaczej się nosi, bo przecież trudno sobie wyobrazić małych Greenbergów Johnsonów taplających się w kałuży w marynarskich ubrankach.) A wracając do wypowiedzi Courtney: „Zrobiło mi się smutno. Poczułam się winna! Tyle straciliśmy! Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że dobrze by było, gdyby jakiś profesjonalista zjawiał się u nas raz na miesiąc i kręcił film o naszym dziecku!”

Oczywiście wzięłam poprawkę na afektowany styl „Shorehaven Beacon”, jednak wyczułam, że to od Courtney Bryce Logan pochodzi przynajmniej połowa tych wykrzykników. Najwyraźniej była jedną z tych nieuleczalnych optymistek, których nigdy nie potrafiłam zrozumieć, a tym bardziej naśladować. Courtney zrezygnowała z ciekawej, intratnej posady na Manhattanie. Zamieniła towarzystwo błyskotliwych, eleganckich kolegów z banku inwestycyjnego na dwoje osobników zainteresowanych głównie badaniem zawartości swoich nosów. I co? Czy choćby jedna łza żalu spłynęła po jej policzku, gdy oglądała z dziećmi Ulicę Sezamkowa? Czy odczuwała ucisk w gardle, gdy pociąg o ósmej jedenaście, wypełniony jej rówieśnikami w garniturach od Dany Buchman, odjeżdżał do miasta? Nie. Najwyraźniej damom takim jak Courtney, dla których nie ma rzeczy niemożliwych, bycie pełnoetatową mamą sprawiało nieziemską rozkosz. Jakieś mieszane uczucia? Dajcie spokój! Dla nich emerytura to tylko kolejny etap w karierze, macierzyństwo – kolejna szansa na popisanie się swoimi możliwościami.

Podobało mi się jednak w Courtney to, że mówiła o Shorehaven nie tylko z sympatią, ale także z uznaniem i znajomością jego historii. No dobra, właściwie jego legend. Wspomniała reporterowi, że jedna ze scenerii, którą wykorzystuje StarBaby, to nasze doki. I dodała, że właśnie tam Walt Whitman napisał swój słynny dwuwiersz Do ciebiel Tak naprawdę Courtney tylko powtarzała bzdurną miejscową legendę. Mimo to byłam jej wdzięczna, że ceniła sobie nasze miasto (i urodzonego na wyspie poetę).

Chyba nawet powiedziałam do siebie: Hm, powinnam ją poznać. Cóż, jestem historykiem. Czuję sympatię do każdego, kto przywołuje przeszłość na forum publicznym. Pracuję w St. Elizabeth College, gdzie większość czasu spędzam na pyskówkach w katedrze historii. Jestem profesorem i pracuję na kontrakcie w tej tak zwanej placówce szkolnictwa wyższego, dawniej żeńskiej, prowadzonej przez zakonnice, pierwszorzędnej szkole przy granicy hrabstwa z dzielnicą Queens miasta Nowy Jork. Zresztą nieważne. Tak więc przez dwie i pół sekundy nawet myślałam o tym, by zadzwonić do Courtney i powiedzieć: „Cześć”. Albo nawet: „Cześć! Nazywam się Judith Singer, może poszłybyśmy razem na lunch?” Jednak jak o większości tego typu wspaniałych pomysłach, natychmiast, bez najlżejszego drgnienia serca, o nim zapomniałam.

A skoro o sercu mowa... Zanim przejdę do zdumiewającego zniknięcia Courtney, nie zaszkodzi powiedzieć kilku słów o sobie. Jestem, jak to mówią Francuzi, unefemme d’un certain age* [Unefemme d’un certain age (fr. ) – kobietą w pewnym wieku.]. W moim wypadku age to pięćdziesiąt cztery lata, który to fakt przyjmuję z niedowierzaniem, że nie wspomnę o gniewie. Niemniej, choć nadal mam gładką, oliwkową cerę, ciemne włosy i oczy w kształcie migdałów jak dojrzała piękność z filmów Felliniego, to moje najlepsze lata już minęły. Moje dzieci mają po dwadzieścia kilka lat. Kate jest prawnikiem i zajmuje się spółkami handlowymi w kancelarii Johnson, Bonadies i Eagle, firmie z Wall Street, której założyciele dawno temu opracowywali ustawy, które miały nie dopuścić do osiedlania się moich dziadków w ich sąsiedztwie. Joey robi okropnie drogi ser mozzarella sprzedawany w ekskluzywnych włoskich delikatesach w Greenwich Village. Jest też krytykiem filmowym w nadspodziewanie inteligentnym, niemal deficytowym magazynie internetowym o nazwie „night”.

Jeśli chodzi o mnie, to od dwóch lat jestem wdową. Mój mąż Bob, zwolennik zdrowego odżywiania, mężczyzna o płaskim brzuchu i muskularnych udach, który z trudem tłumił westchnienie rozczarowania, ilekroć po obiedzie sięgałam po kartę deserów (przyznaję, że z deseru nigdy nie rezygnowałam), zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, półtora dnia po tym, jak przebiegł maraton miasta Nowy Jork w cztery godziny i dwanaście minut. Jeszcze chwilę wcześniej ściskał mnie za rękę na pogotowiu, dodając mi otuchy, choć w jego oczach widziałam lęk. Gdy odwzajemniłam uścisk, odszedł. Tak po prostu. Umarł, zanim zdążyłam powiedzieć: „Nie martw się, Bob, wszystko będzie dobrze”. Albo: „Kocham cię, Bob”.

Z wyjątkiem przypadków, gdy miłość twojego życia wcale nią nie jest, taka strata to prawdziwa katastrofa. Jakieś czułe wspomnienia? Nie, jedynie niewyraźne migawki z gorączkowych dyskusji na uczelni, noc poślubna tak namiętna, że pościągaliśmy pościel z łóżka. Niestety, tamte obrazy znikały w niepamięci tym szybciej, im dłużej trwało nasze małżeństwo. Po ponad ćwierć wieku razem pozostały nam sporadyczne przyjemne pogawędki i zbliżenia dwa razy w miesiącu, wpasowane między prognozę pogody i początek wieczornego serialu.

Wróćmy jednak do zniknięcia Courtney Logan. „Coś mi tu bardzo nie pasuje”, oznajmiłam mojej przyjaciółce Nancy Miller kilka dni później. Spacerowałyśmy w Gatsby Plaża, ekskluzywnym centrum handlowym nazwanym, bez cienia ironii, od nowobogackiego bohatera powieści Fitzgeralda. To jedno z tych miejsc, które kobiecie pragnącej wydać dwa tysiące dolarów na torebkę oferuje niezliczone możliwości.

Tak więc wieczór był piękny, bezchmurny, choć może trochę zbyt ciepły jak na początek listopada. Gwiazdy na niebie przyćmiewało tylko migotanie lampek rozwieszonych na wypielęgnowanych drzewkach, które przez cały rok mienią się światełkami jak na Boże Narodzenie. Powietrze ciężkie od mocnego zapachu chryzantem wydawało się gęste i wilgotne, jakby przywieziono je ze szklarni wraz z kwiatami. Zdaje się, że byłyśmy w drodze do restauracji. Dla mnie wpół do siódmej to pora kolacji. Dla Nancy – późnego lunchu. Oczywiście zanim dotarłyśmy do miejsca, gdzie dają łososia z grilla, Nancy zatrzymała się przed wystawą sklepu, zahipnotyzowana obcisłą, rurowatą sukienką z kapturem, z białego kaszmiru, która wisiała na jednym z tych nowomodnych manekinów. Miał głowę z drutu kolczastego i piersi wielkości piłek do ping-ponga, których sutki z niewiadomego powodu były tak długie i sterczące, że kojarzyły się z lufami karabinów maszynowych.

– Podoba ci się ta sukienka? – zapytałam.

– Bardziej niż podoba – odparła. W jej ustach zabrzmiało to jak „bahziej nih podhoba”. Nancy przez ostatnie trzydzieści lat rzadko bywała w rodzinnej Georgii, jednak zachowała gardłowy akcent, słusznie przekonana, że dodaje jej uroku. – Jestem nią zachwycona.

– To zwykła biała rura.

– I właśnie o to chodzi – powiedziała z przesadną cierpliwością.

– Pewnie kosztuje fortunę – ostrzegłam.

– Oczywiście, że kosztuje fortunę!

– W tym kapturze będziesz wyglądała jak ta twoja biała hołota z KuKlux-Klanu.

Westchnienie pełne chrześcijańskiego miłosierdzia wydarło jej się z piersi.

– Judith, jest kilka rzeczy, na których się znasz. Moda do nich nie należy.

– Co sądzisz o nagłym zniknięciu Courtney Logan? – nie ustępowałam, podczas gdy Nancy otwierała ciężkie drzwi sklepu. Był czwartek, sklepy były otwarte do dziewiątej.

– Pewnie prowadziła podwójne życie – wypaliła Nancy bez ogródek. – Ta biała sukienka z wystawy – mruknęła do sprzedawczyni, która naturalnie podeszła do niej, mijając mnie obojętnie, jakby to, że mam na sobie płaszcz z podróbki wielbłądziej wełny czynił mnie niewidzialną. Kobieta oceniła rozmiar Nancy jednym drgnięciem rzęs, które wydawały się utuszowane każda z osobna, po czym oparła podbródek na palcu wskazującym. Paznokcie miała długie, prostokątne, pomalowane na fioletowo. (Prosto spiłowane paznokcie napawają mnie dziwnym lękiem.) „Prawdziwy rozmiar osiem”, oznajmiła. Nancy, która nigdy nie zdołała do końca uwolnić się od wyssanego z mlekiem matki stereotypu Piękności z Południa, nie powiedziała nic, tylko spuściła oczy ze słodszą niż melasa skromnością: nie zaprzeczę. Tamta oddaliła się w wiadomym celu.

– Do diabła, co to jest prawdziwy rozmiar osiem? – spytałam. – Niby jaki inny mógłby być? Fałszywy rozmiar osiem? A może szóstka czy dziesiątka udająca ósemkę?

– Myślałam, że chcesz porozmawiać o tej Courtney.

– Chcę – powiedziałam szybko.

– Nie ma o czym rozmawiać.

– Masz początki arteriosklerozy?

– Gardzisz zwykłym, codziennym życiem, prawda? – zauważyła Nancy. – Nie mam o to do ciebie pretensji. Rzeczywistość rzadko kiedy jest zabawna. Gdybym miała zgadywać, co się wydarzyło, to powiedziałabym, że Courtney Logan, kobieta z wieloma sekretami, uciekła z facetem, który urządzał jej kuchnię. – Potrząsnęła głową. – Pieprzona nuda. Wszystkie te dziwki szukają sensu życia z czymkolwiek, co ma przynajmniej dwadzieścia centymetrów.

– Po pierwsze, nic nie wskazuje na to, że Courtney miała jakiegoś...

– Skąd wiesz, że nie miała? – przerwała mi Nancy zaczepnie.

– Nie wiem. Ale kobiety takie jak ona nie znikają bez śladu. Gdyby chciała odejść, zwierzyłaby się przyjaciółce, porozmawiałaby z prawnikiem... albo, do cholery, powiedziałaby o tym mężowi wprost. Przecież nie była jakąś ofiarą losu, tylko konsultantką banku inwestycyjnego. Gdyby miała uciec, to czy wróciłaby z córką po odwiedzinach sąsiadów w polowaniu na słodycze, zostawiła ją w domu i wyszła bez słowa?

– A co miała robić? Zabrać dzieciaka ze sobą? – Nancy skrzyżowała szczupłe ręce na piersi w prawdziwym rozmiarze osiem, najwyraźniej wkurzona, że nie oczekiwałam przybycia Jej Sukienki z należytym entuzjazmem.

– Nancy, skup się. Wyczytałam w gazetach i obejrzałam w telewizji wszystko o tej sprawie.

– Moim zdaniem ta sprawa nie jest zbyt ciekawa – oznajmiła. – Ty masz na jej punkcie obsesję. Martwi mnie, gdy widzę cię...

– Uspokój się. Ze mną wszystko w porządku. Posłuchaj, oto, co tam się podobno wydarzyło: Courtney wraca z córką do domu i mówi do aupair. „Zapomniałam o czymś. Muszę na chwilkę wyskoczyć do supermarketu”. A potem nie wraca. – Na chwilę zagryzłam wargę. – Słyszałaś może jakieś plotki czy coś, czego gazety nie wydrukowały?

Kilka lat wcześniej Nancy przestała pisać artykuły na zlecenie i została najpierw asystentką, a potem zastępcą redaktora „Viewpoints”, działu komentarzy gazety „Newsday”. Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, że jest zbyt zawalona pracą, by słuchać plotek reporterów, co oczywiście byłoby bezczelnym kłamstwem, wróciła sprzedawczyni. Trzymała wieszak wysoko nad głową. Biała sukienka powiewała w rytm jej kroków. Obie z Nancy dotknęły jej ze czcią, pewnie bliską tej, jaką katolicy oddają Całunowi Turyńskiemu. A potem poszły do przymierzalni.

Bez entuzjazmu przejrzałam wieszak z szarymi strojami, które najwyraźniej zaprojektowano z myślą o rzeźbach Giacomettiego i pomyślałam o Courtney. Według gazety „Newsday” i Kanału 12, lokalnej stacji kablowej nadającej wiadomości, nikt jej nie widział ani w supermarkecie, ani na parkingu obok. Nie było w tym nic szczególnego, ponieważ sklep znajdował się około dwóch kilometrów od jej domu, a samochód Courtney, land rover rocznik 1998, został później znaleziony tam, gdzie zwykle stał, czyli w garażu. Nikt z sąsiadów nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego. Co też nie dziwiło. W tej części miasta, w Shorehaven Farms, domy stały od siebie w odległości przynajmniej kilometra.

Następnego dnia w gimnazjum i liceum na apelu wezwano wszystkich, którzy wędrowali od domu do domu, polując na słodycze w Shorehaven Farms między piątą i szóstą po południu, czyli w porze, gdy według au pair Courtney wyszła do supermarketu, by jak najszybciej zgłosili się do gabinetu dyrektora. Krótko przed trzecią, gdy przez radiowęzeł zapewniono o pełnej nietykalności, sześciu uczniów z młodszych klas, którzy pracowicie spędzili noc, przewracając skrzynki pocztowe, w końcu się ujawniło. Wszyscy przysięgli, że w ogóle nie widzieli Courtney.

Nancy wróciła z przymierzalni. Jej szarozielone oczy lśniły, policzki pałały rumieńcem. Było jasne, że sukienka leży na niej dokładnie tak, jak się spodziewała. Coś, co mnie nie zdarzyło się jeszcze nigdy w życiu. Ale też Nancy jest jedną z tych naturalnych... Nie, nie piękności. Jedną z tych kobiet, które po pięćdziesiątce zachowują urodę, brzoskwiniową cerę, długie nogi, rude włosy, wielkie oczy i talię osy, choć akurat to ostatnie było dziełem Jasona J. Mittelmana, lekarza medycyny, najlepszego na Long Island chirurga plastycznego i jego żarłocznej maszyny do liposukcji.

– To mąż – stwierdziła Nancy.

– A fe.

– Niby dlaczego „A fe”?

– Zbyt oczywiste – powiedziałam.

– Najwyraźniej nie jesteś taka bystra, jak ci się zdaje. Tak się składa, że ta teza jest tak oczywista, że aż wyrafinowana.

– Błąd – wytknęłam jej. – Gdyby istniał choć cień dowodu, już by go aresztowali – zaczęłam się zastanawiać na głos: – Ciekawe, czy i co oni w ogóle mają.

– Judith, chyba nie zamierzasz...

– Daj spokój! Oczywiście, że nie. Tylko się zastanawiam. To oznaka intelektualnego zainteresowania, nie żebyś ty coś o tym wiedziała. No, to co z tym mężem?

– Jakiś Logan.

– Greg Logan – podpowiedziałam zachęcająco.

– Hm, pytałaś, czy słyszałam jakieś plotki – ciągnęła Nancy, odrzucając głowę do tyłu tak, że jej włosy ładnie zafalowały. Typowy gest Piękności z Południa, mogący oznaczać wszystko, począwszy od lekkiej irytacji, a na totalnej histerii skończywszy. – Coś słyszałam. Nie przyszedł na świat jako Gregory Logan. Zmienił nazwisko. Przedtem nazywał się... Jesteś gotowa? – przytaknęłam. – Greg Lowenstein. – Nancy zaczęła literować nazwisko.

– Daruj sobie – przerwałam jej. – I co z tego. Ludzie zmieniają nazwiska, żeby brzmiały bardziej po angielsku. Trzy pokolenia temu połowa imigrantów z Europy Wschodniej i ćwierć Włochów, którzy przeszli przez Ellis Island...

– Ojcem Grega jest Laluś Phil Lowenstein. Ten gangster, który obwiesza się biżuterią. Negocjował zawieszenie broni między włoską i rosyjską mafią i jest tak blisko – Nancy uniosła do góry kciuk i palec wskazujący mocno ściśnięte ze sobą – z rodziną Gambello.

Na chwilę przestałam zagryzać wargę i zaczęłam ssać kostki palców.

– Do czego zmierzasz? – zapytałam w końcu, akurat gdy pojawiła się sprzedawczyni. Torbę z sukienką z Ku-Klux-Klanu trzymała w jednej ręce, w drugiej – paragon i kartę kredytową Nancy. Zbliżała się do nas powolnym krokiem panny młodej idącej do ołtarza, więc nie przerywałam. – Chcesz powiedzieć, że jakiś nędzny bandyta z idiotyczną ksywką został wysłany, by udusić Courtney Logan, matkę wnuków Phila Lowensteina, i wrzucić jej ciało do zatoki Long Island?

– W kręgach Phila Lowensteina uważa się to za szybki rozwód – odparła Nancy.

To, czego Nancy nie dopowiedziała, wyczytałam następnego ranka z gazet. „Newsday” opisał pochodzenie Logana na pierwszej stronie, zamieszczając również zdjęcie Grega niosącego synka i trzymającego córeczkę za rękę w drodze do stojącego na podjeździe bmw. Zdjęcie mogło być zrobione przez teleobiektyw, ponieważ Greg nie wydawał się zaskoczony czy rozgniewany. Tylko smutny. I chyba zmęczony. Całkiem przystojny, choć w niekonwencjonalny sposób. Twarz miał raczej w kształcie serca, a nie przeciętnie prostokątną. Z wydatnymi kośćmi policzkowymi i gęstymi, ciemnymi, uniesionymi w górę brwiami przyciągał wzrok tymi nieco mongolskimi rysami, mimo że jak zwykle kiepskie kolory druku nadawały jego cerze dziwny odcień, który można tylko określić jako lilaróż.

Zdjęcie Lalusia Phila, czarnobiały portret z rejestrów policyjnych, umieszczono w rogu. Stanowczo nie wyglądał na modela Cahlina Kleina. Nagłówek w niezbyt zawoalowany sposób nawiązywał do rodziny, co każdy mający więcej rozumu niż półtoraroczny Travis odczytał nie tylko jako grupę osób skoligaconych przez przodków, małżeństwo lub adopcję, ale także jako „la famiglia”, ulubiony zwrot ze starych filmów o mafii, któremu nieodmiennie towarzyszy unoszenie do góry kieliszków chianti, trzymanych przez facetów o wyjątkowo owłosionych rękach.

„New York Times” naturalnie upchnął tę historię głęboko na stronach lokalnych, poświęcając jej trzy krótkie, nudnawe akapity. „Shorehaven Beacon”, który wylądował na moim trawniku jak zwykle w piątek, nie dodał nic nowego o koligacji Grega z Lowensteinem. Wspomniał tylko, że przedstawiciel rodziny Loganów zaapelował do miejscowej społeczności o modlitwę, by Courtney wróciła cała i zdrowa. Zamieścił też zdjęcie Courtney, które drukował już wcześniej, przy okazji artykułu o StarBaby, zatytułowane: „Gdzie ona jest?”

Na zdjęciu Courtney ze szczerym, serdecznym uśmiechem, ubrana w spodnie i bliźniak, opierała się o drzewo przed na oko całkiem ładnym domem w stylu georgiańskim. Trudno było dokładnie określić, jak wyglądała, bo „Beacon” jest drukowany na kiepskim papierze, w rodzaju tych, które w krajach rozwijających się używa się jako papieru toaletowego i farba zawsze się rozmazuje. Nos i oczy miała zmarszczone w uśmiechu, widać było głównie nos, oczu prawie wcale. Nie potrafiłam rozpoznać miny. Courtney miała jednak tak wyraźne dołeczki, że nawet w obecnych, smutnych okolicznościach mimowolnie uśmiechnęłam się do zdjęcia. Jej jasne włosy do ramion były niespodziewanie gęste i kręcone, bardziej w stylu Oprah Winfrey niż absolwentek Princeton, choć może po prostu spowodowała to wilgotność powietrza.

Pytanie: „Gdzie ona jest?” było na ustach całego miasta. W cukierni sąsiad, łakomie przyglądając się sernikowi, oświadczył, że Courtney padła ofiarą seryjnego mordercy. W multikinie Shorehaven stojący za ladą dzieciak z wielkim kubkiem sprite’a, opierając się o automat do popcornu, nieczyszczony od czasów prezydentury Cartera, stwierdził, że Courtney była tajną agentką FBI, zbierającą dowody przeciwko Lowensteinom-Loganom i pewnie właśnie w tej chwili składa raport w Waszyngtonie. A może nie żyje. Wśród członkiń mojego dyskusyjnego klubu książki największą popularnością cieszyła się teoria, że ciało Courtney leży w bagażniku forda lincolna, należącego do jakiegoś bandziora. Oczywiście na zlecenie Lalusia Phila, który chciał, by jego syn ożenił się z córką jakiegoś żydowskiego gangstera ze Scarsdale, co pozwoliłoby mu stworzyć potężną oś zorganizowanej przestępczości na linii Long Island-Westchester. (Co było równie idiotyczne, jak ich interpretacja Pani Dalloway. ) W pracy jak zwykle podenerwowana sekretarka katedry historii zasugerowała zdławionym głosem, że może to au pair żywcem pogrzebała Courtney na cmentarzu, „bo nikt nie będzie jej tam szukał”.

Przez następne kilka tygodni z rosnącą desperacją czytałam gazety i oglądałam wiadomości z nadzieją na choćby strzęp informacji o śledztwie w sprawie Courtney Logan. Niestety, Courtney zniknęła bez śladu także z mediów. Ludzi, którzy do tej pory non stop plotkowali tylko o Loganach, znowu zaprzątało „usunięcie strzałki do skrętu w prawo” na skrzyżowaniu Main Street i Harborview Road. Na spotkaniach w ratuszu sąsiedzi wymachiwali do siebie pięściami, kłócąc się, czy ta strzałka jest środkiem kontroli ruchu drogowego, czy też zamachem na wolność gwarantowaną przez konstytucję Stanów Zjednoczonych. Z kim jeszcze mogłabym porozmawiać o zagadce kryminalnej? Moje dorosłe dzieci miały swoje życie. Nancy poświęcała mi jeszcze mniej czasu niż zwykle, ponieważ straciła głowę dla nowego mechanika swojego jaguara. Reszta moich przyjaciółek zajmowała się własnymi, dalekimi od sensacji i pikanterii sprawami.

Tak bardzo potrzebowałam jakiejkolwiek drugiej osoby, by z nią przeanalizować sprawę Courtney, że w końcu zagadnęłam wręcz Śliskiego Sama, to znaczy Samuela P. B. Braddocka III, kierownika katedry. Jak zwykle, ponieważ uważał się za jaśniepana, a mnie za pospólstwo, Sam bez pukania uchylił drzwi mojego pokoju i wsunął w nie głowę. Nie był to przyjemny widok, bo Sam ma ciężkie, półprzymknięte powieki i mocno obwisłą wargę. Wygląda, jakby w jego DNA zaplątało się parę genów krokodyla.

– Proszę, zastanów się – rzucił.

Hm, przyszedł do mojego pokoju, by jeszcze raz spróbować mnie przekonać, że prowadzenie przeze mnie w semestrze wiosennym dodatkowych dwóch godzin wykładów z historii Stanów od zakończenia wojny secesyjnej do zimnej wojny będzie z korzyścią nie tylko dla ogółu, ale też dla mnie osobiście.

– Zanim do tego dojdziemy, może przypadkiem słyszałeś, że kobieta z mojej okolicy zniknęła bez śladu? – spytałam z niestosownym ożywieniem. Zanim Sam mógłby wtrącić choć jedno słowo, przedstawiłam streszczenie wszystkich doniesień na ten temat.

Sam rozumiał, że musi pozwolić mi się wygadać, zanim będzie miał szansę przekonać się, czy z entuzjazmem przyjmę jego propozycję.

– Czy ten Greg Logan jest podejrzany? – spytał nosowym głosem. Mówił z zaciśniętymi zębami, z charakterystycznym dla Long Island akcentem, który przetrwał jeszcze u graczy w polo, niektórych panienek debiutujących w towarzystwie i pozerów. – A przy okazji, czy ten Logan jest spokrewniony z Loganami z Oyster Bay? – dociekał Sam.

– Nie, jest spokrewniony z Lalusiem Philem Lowensteinem, facetem z mafii. A dokładnie Laluś Phil to jego ojciec.

– Aha. – Śliski, jak było do przewidzenia, starał się, jak mógł, by ukryć, że jest zdegustowany osobami mojego pokroju. Mimo wysiłku, jak zwykle, nie udało mu się. Ten człowiek nie tylko uczył historii Stanów, ale też wierzył, że to on ją wymyślił. W dzisiejszych czasach przenikania się różnych kultur był chodzącym reliktem. Jako WASP* [WASP – skrót od White AngloSaxon Protestant – biały, wyznania protestanckiego, potomek pierwszych osadników, często członek anglosaskiej elity (przyp. tłum. )] ze Wschodniego Wybrzeża, nie dość, że był głęboko przekonany, iż on sam i jemu podobni są lepsi niż, powiedzmy, ja i mnie podobni, to jeszcze wierzył, że dla naszego własnego dobra trzeba nam nieustannie przypominać, gdzie jest nasze miejsce. Czy ten jego akcent był naturalny? Czy Sam rzeczywiście pochodził z arystokratycznej rodziny? Nikt z nas nie miał pojęcia. To fakt, że trzymał ołówki i długopisy w kubku z herbem szkoły St. Paul i przynajmniej raz na tydzień wplatał w jakieś zdanie zwrot „gdy uczyłem się w Sę Polu”. Rzecz jasna cała katedra trwała w pogotowiu, by wyłapać owe „Sę Pole”, a każdy poprzysiągł informować resztę o kolejnym, jak tylko wydobędzie się spomiędzy jego wąskich warg.

– Czy możemy wrócić do wykładów? – spytał Sam. – Twoich wykładów, albo raczej, że pozwolę sobie na śmiałość, ich braku?

Zatem moja potrzeba porozmawiania o Courtney i o tym, co się z nią stało, znów pozostała niezaspokojona. Po wyjściu Śliskiego powiedziałam sobie, że może to i lepiej, że nie był zainteresowany. W życiu przecież wiele zagadek pozostaje nierozwiązanych. Bez względu na to, jak bardzo tego pragnęłam, było dla mnie niewskazane pakować się w absolutnie nie moje sprawy, nawet jeśli każda cząstka mojego ciała, a miałam tego ciała sporo, krzyczała, bym właśnie to zrobiła.

Przydałoby się kilka słów wyjaśnienia? Proszę bardzo: kocham zagadki kryminalne. Te literackie. Dajcie mi książkę Agathy Christie albo powieść Johna Dicksona Carra z zagadką typu „Co się wydarzyło w zamkniętym pokoju?”, a sprawicie mi tym ogromną przyjemność, nawet jeśli czytałam ją już trzy razy. Ale jeszcze bardziej kocham kryminały z życia wzięte. Jakieś dwadzieścia lat temu, gdy wchodziłam w niewesoły wiek trzydziestu pięciu lat, a moja córka, obecnie prawniczka, i syn, obecnie krytyk filmowy, byli tylko maluchami, został zamordowany miejscowy specjalista od paradontozy M. Bruce Fleckstein. Pamiętam, że usłyszałam o tym w radiu i pomyślałam: Kto mógł coś takiego zrobić? Zanim się obejrzałam, zaczęłam prowadzić prywatne śledztwo i poczułam, że jestem w swoim żywiole.

Nie wiem dlaczego. Może miało to związek z moim poczuciem sprawiedliwości, by naprawić zło wyrządzone w świecie. Morderstwo to atak na społeczeństwo, nie tylko na konkretnego człowieka. Być może czułam potrzebę przywrócenia równowagi między dobrem i złem w moim mieście. Być może spodobało mi się dociekanie rozwiązania zagadki, a może pociągała mnie mroczna strona życia. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale naprawdę walnie przyczyniłam się do znalezienia zabójcy. Poza tym podczas mojej detektywistycznej pracy poznałam policjanta z wydziału zabójstw, porucznika Nelsona Sharpe’a z komendy głównej policji hrabstwa Nassau.

Żeby nie przedłużać, powiem krótko: miałam z nim romans. I już. Sześć miesięcy niewierności na dwadzieścia osiem lat małżeństwa. Dla mnie jako historyka, świadomego, że wszystko przemija, nasz związek powinien już dawno pogrążyć się w mrokach dziejów. Tyle że ja się w Nelsonie zakochałam. Z wzajemnością. Przez pewien czas nawet zastanawialiśmy się, czy nie zostawić naszych współmałżonków i się nie pobrać. Nie tylko ze względu na fantastyczny seks, i to w obfitości, ale dlatego, że było nam razem cudownie. W głębi serca wiedziałam jednak, że małżeństwo zbudowane na gruzach dwóch innych związków było z góry skazane na niepowodzenie. Poza tym oboje jasno zdawaliśmy sobie sprawę, jak nasze odejście wpłynie na dzieci. Kate miała wtedy sześć lat, Joey cztery. Nelson miał troje dzieci. On został więc ze swoją żoną June, a ja z Bobem Singerem. Po rozstaniu Nelson i ja więcej się nie widzieliśmy i nie rozmawialiśmy ze sobą. Przez prawie dwadzieścia lat.

Aż niecały rok temu zauważyliśmy się w tłumie. Tylko na krótką chwilę. Przypadkiem. Nelson wydawał się jeszcze bardziej wstrząśnięty niż ja. Zdołał tylko szybko skinąć mi głową i poszedł dalej. Następnego ranka o ósmej trzydzieści – o tej godzinie zwykle dzwonił kiedyś Nelson, wiedząc, że Bob jest już w drodze do pracy – zadzwonił telefon.

Niestety, te trzy sekundy, gdy go widziałam, bardzo krótka rozmowa telefoniczna to było o trzy sekundy i o jedną rozmowę za dużo. Po śmierci Boba nie byłam w najlepszej formie psychicznej. Minęło wiele miesięcy, zanim doszłam do siebie po tym przelotnym spotkaniu z Nelsonem. Parę tysięcy razy podnosiłam słuchawkę, by do niego zadzwonić. Jedynym powodem, dla którego odkładałam słuchawkę, zanim uzyskałam połączenie, było to, że on jako policjant mógł niewątpliwie namierzyć numer każdego, kto dzwonił. Oczywiście nie mogłam spać. Byłam ciągle wewnętrznie rozdygotana. Jakiś głos wewnętrzny nie przestawał krzyczeć: walcz albo uciekaj! Ale i przed walką, i przed ucieczką powstrzymywała mnie mgła przygnębienia tak gęsta, że nie mogłam znaleźć w niej drogi do wyjścia. Już niemal uzależniona od prozacu musiałam pomóc sobie w inny sposób. Kasety relaksacyjne. Podręczniki pracy nad sobą. Wideo z jogą. Lody bananowe z toffi marki Ben & Jerry. Najlepszym lekarzem okazał się czas. Tak więc nie dla mnie już zabawa w detektywa. W zasadzie obiecałam to Nancy. W zeszłym tygodniu, gdy odkryłam, że mój dżip zboczył na Bluebay Lane, ulicę, przy której mieszkali Loganowie, natychmiast zawróciłam i pojechałam prosto do domu.

Gdy Śliski już sobie poszedł, odwróciłam się z powrotem do ekranu komputera. Widniały na nim wciąż te same trzy akapity tego, co miało być dziesięciostronicową recenzją książki o ustawie GlassaSteagalla, którą obiecałam wysłać mejlem dwa tygodnie temu. Jednak zamiast napisać czwarty akapit, zrobiłam zestawienie tego, co wiedziałam z gazet, radia i telewizji:

„Greg... Czy może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Courtney?

1. Mąż to zwykle podejrzany numer jeden.

2. Właściciel niewielkiej sieci barów zjedzeniem na wynos Soup Salad Sandwiches. Jeden w Huntington, reszta na South Shore.

a. Inteligentny, absolwent uniwersytetu Browna, MBA na uniwersytecie Columbia.

b. Wszedł w biznes zjedzeniem, gdy Laluś Phil podarował mu dwa fast foody Mr Yummy’s w Nowym Jorku. Sprzedał je za X dolarów, by zacząć zera.

3. SSS Codziennie sprzedają trzy rodzaje zup, sałatek i kanapek. Bardzo dbają o jakość składników. Sklepy w miastach, gdzie przychody wyższe niż średnia krajowa.

4. Au pair mieszka z Loganami. Studentka. Zależnie od źródła – z Austrii albo Niemiec. To do niej Courtney powiedziała: »Zapomniałam o czymś. Muszę na chwilkę wyskoczyć do supermarketu«. Jakiś romansik między au pair i Gregiem???”

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mirabelkowy.keep.pl